Maciej z dziećmi – 11-letnią Mają i 13-letnim Karolem przejechał 532 kilometry ze Świnoujścia na Hel i później do Władysławowa w dniach 16–25 lipca 2021 r. „To był super czas!” mówi Karol. „Najlepsza w życiu przygoda” dodaje Maja. Cel: ewangelizacja i pokazanie ludziom rodzinnej postawy pro-life, gdyż 4‑letnia siostra Mai i Karola urodziła się z zespołem Downa. Z Maćkiem i Martą Komorowskimi rozmawia Agata Gołda.
Skąd pomysł na Rajd Rowerowy Szlakiem Latarni Morskich?
Maciej: Dwa lata temu z Karolem przejechaliśmy na rowerach polskie wybrzeże od granicy z Niemcami do granicy z Rosją. Wystartowaliśmy ze Świnoujścia. Meta była w Piaskach. Trasa ta liczyła ponad 600 kilometrów. W tym roku moja żona Marta jechała na turnus rehabilitacyjny do Władysławowa z naszą najmłodszą, 4‑letnią córką Weroniką, która ma zespół Downa. Zastanawialiśmy się z naszymi starszymi dziećmi – 13-letnim Karolem i 11-letnią Mają, jak możemy zagospodarować ten czas. W związku z tym, że Mai bardzo podobały się fotograficzne i filmowe relacje ze wspomnianej przeze mnie wyprawy z Karolem oraz to, że jej brat wrócił z niej bardzo zadowolony, postanowiliśmy czas turnusu Werki spędzić na rowerowej wyprawie, by ewangelizować i opowiadać o życiu z Werką, ale też przy okazji odwiedzić trzynaście latarni morskich.
Pokonaliście na rowerach aż 532 kilometry! Nie bałeś się, że dzieci nie dadzą sobie rady?
Maciej: Maja i Karol jeżdżą na rowerach. Jeździłem z nimi na rowerach do różnych miejsc. Przykładowo w czerwcu tego roku w czasie jednodniowej rowerowej pielgrzymki śladami bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego pokonaliśmy aż 85 kilometrów. Zarówno Karol, jak i Maja świetnie sobie wtedy poradzili. Systematycznie przygotowywaliśmy się do naszego Rajdu Rowerowego Szlakiem Latarni Morskich, jeżdżąc razem na rowerach. Wszyscy lubimy aktywną formę wypoczynku. Obawiałem się jedynie o rzeczy, na które nie mamy wpływu jak np. pogoda.
Jak się okazało, Maja i Karol spisali się świetnie. Nie tylko pokonali tę trasę, ale bardzo dobrze ze sobą i ze mną współpracowali. Pomagali rozbijać i chować namiot, pakować śpiwory i karimaty. Często się śmiali. Dużo ze sobą rozmawiali. Umocnili swoją relację. Karol wiele razy pomagał Mai wepchnąć rower pod większą górkę, ale muszę przyznać, że Maja udowodniła, iż ma w sobie zaciętość i ducha walki.
Jednym z wymiarów rajdu był ten ewangelizacyjny. Dlaczego?
Maciej: Jesteśmy z Martą zaangażowani w ewangelizację. Nasza przygoda z nią zaczęła się jeszcze zanim urodziła nam się Weronika. Przed ślubem rozmawialiśmy z Martą o tym, jakie mamy pragnienia co do relacji w naszym przyszłym małżeństwie. Życie jednak zweryfikowało nasze pragnienia. Okazało się, że wcale nie jest tak, jak chcieliśmy.
W kościele niedaleko naszej parafii odbywał się kurs o nazwie Paweł. Ma on za zadanie formować ewangelizatorów. Dowiedzieliśmy się o nim, gdy do naszych drzwi zapukało dwóch księży Piotrów. Jak się okazało, dwa ostatnie dni kursu przeznaczone były na to, by jego uczestnicy chodzili od domu do domu i głosili Dobrą Nowinę. Księża zostali u nas na noc. Myśleliśmy, że zmęczeni po całym dniu, położą się spać już po kolacji. A oni usiedli z nami w salonie. Otworzyli Pismo Święte. I opowiadali nam o Panu Bogu, który jest kochającym Ojcem.
Jak zareagowaliście?
Maciej: Powiedzieliśmy: „Dobra, dobra, ale my tak tego nie przeżywamy. Kłócimy się. Mamy problemy z nałogami, z przebaczaniem”. Od tego spotkania z księżmi Piotrami zaczął się proces uzdrawiania naszej relacji. Trafiliśmy do Domowego Kościoła, później do diakonii ewangelizacji, za którą po jakimś czasie zaczęliśmy odpowiadać. Chcieliśmy dzielić się z innymi Dobrą Nowiną. Zaczęliśmy ewangelizować, jeżdżąc do wielu parafii.
Kiedy urodziła się Weronika, o której chorobie – zespole Downa, dowiedzieliśmy się dopiero po porodzie, w naszych uszach bardzo mocno zaczęły brzmieć słowa, które mówiliśmy do innych ludzi (i do siebie samych również) o tym, że Pan Bóg wszystkich bardzo kocha i że ma najlepszy plan dla życia każdego człowieka. Słowa te zaczęły w nas owocować. Uznaliśmy, że razem z naszą radosną i pełną energii Werką również możemy ewangelizować, być może będąc jeszcze bardziej wiarygodnymi świadkami zaufania Panu Bogu w sytuacji urodzenia niepełnosprawnego dziecka.
Jak ewangelizowaliście w czasie wakacyjnej rowerowej wyprawy?
Maciej: Przed rajdem planowaliśmy czynić to poprzez posty w mediach społecznościowych i tak robiliśmy. Do tego doszły także inne rzeczy. Jednego dnia jechałem w koszulce z napisem „Bóg cię kocha”. Największym zaskoczeniem były jednak dla mnie spotkania z ludźmi w czasie naszej drogi. Każdego dnia poznawaliśmy nowe osoby. Z niektórymi wymienialiśmy kilka słów. Z wieloma z nich prowadziliśmy dłuższe rozmowy. Dzieliliśmy się z nimi opowieścią o naszym rajdzie i jego celu. Wyjaśnialiśmy im, że jedziemy za życiem, ponieważ wierzymy, że dawcą życia jest Pan Bóg. On wszystkich kocha tak samo. Dla Niego nie trzeba być gwiazdą filmową, znanym aktorem czy kimś bogatym. Mówiliśmy, że my chcemy się tej miłości uczyć od Niego, na Jego podobieństwo kochać Werkę i każdą inną niepełnosprawną osobę. Nasza misja ewangelizacyjna łączyła się z misją pro-life.
Na czym ona polegała?
Maciej: Chcieliśmy pokazać innym rodzinom i społeczeństwu, że żyjemy z pasją, mimo że mamy Werkę z zespołem Downa i że posiadanie chorego dziecka nie ogranicza tak, jak niektórzy sądzą. Celem rajdu stało się dla nas oswajanie ludzi z zespołem Downa. W mediach społecznościowych pokazywaliśmy więc zarówno relacje z trasy, ale także z turnusu rehabilitacyjnego, na którym przebywały Marta z Werką. Wszystko po to, by nasz przekaz był żywy i autentyczny. W nasze relacje wpletliśmy jeszcze cytaty z wypowiedzi i tekstów kard. Stefana Wyszyńskiego, który był zagorzałym obrońcą życia człowieka.
Zawsze byliście pro-life?
Maciej: Przed pojawieniem się Werki uczestniczyliśmy w marszach za życiem we Włocławku. Z perspektywy czasu widzę jednak, że Pan Bóg przygotowywał nas do większego zaangażowania się w działalność pro-life. Robił to małymi kroczkami. Przykładowo, będąc uczniem szkoły podstawowej, przez kilka lat w każdy piątek wieczorem razem z moimi starszymi braćmi i naszą nauczycielką chodziłem do domu pomocy społecznej, by uczyć się tańczyć z dziećmi z niepełnosprawnościami. Pamiętam, że moją taneczną partnerką była wtedy Ela z zespołem Downa.
Spotkaliście się z jakimiś negatywnymi reakcjami na wasze świadectwo?
Maciej: Nie. W zdecydowanej większości ludzie reagowali neutralnie. Zdarzały się również pozytywne reakcje. Poznaliśmy uśmiechniętych i życzliwych Agnieszkę i Maćka z Tarnowa, którzy jechali na rowerach ze swoimi dziećmi – 9‑letnią Paulinką z zespołem Downa i 3‑letnim Patrykiem. Spotkaliśmy ich w pobliżu latarni morskiej Czołpino. Mama wiozła w foteliku na swoim rowerze Patryka, a tata jechał na dwuosobowym rowerze z Paulinką, która również pedałowała!
Wymieniliśmy się doświadczeniami w wychowywaniu dzieci z niepełnosprawnościami. Po kwadransie rozmowy czuliśmy się tak, jakbyśmy byli rodziną. Powiedziałem Maćkowi, tacie Paulinki i Patryka, że podziwiam go, ponieważ zaobserwowałem, że często ojcowie chorych dzieci dezerterują zaraz po dowiedzeniu się o chorobie dziecka lub wkrótce po tym. On też to zauważył. Spędziliśmy ze sobą więcej czasu. Zachwyciłem się tym, że Paulinka ładnie mówi, że weszła na latarnię morską oraz że nie miała lęku wysokości. A Agnieszka i Maciek ucieszyli się z tego, że relacją ze spotkania z nimi podzieliliśmy się w naszych mediach społecznościowych.
Rozmawialiśmy także z dorosłymi niepełnosprawnymi osobami, rodzicami lub matkami chorych i zdrowych dzieci. Z blisko trzydziestoma osobami spotkanymi w czasie rajdu wymieniłem się numerami telefonów.
Ważnym punktem na waszej trasie był Szpital im. św. Wojciecha w Gdańsku. Dlaczego?
Maciej: Odwiedziliśmy w nim kardiochirurga, prof. Ireneusza Haponiuka, ordynatora Oddziału Kardiochirurgii Dziecięcej, by po raz kolejny podziękować mu za operacje, które uratowały życie Werki, i za atmosferę troski, empatii, wsparcia, towarzyszenia, którą wraz z personelem swojego oddziału wytwarzają nad chorymi dziećmi i ich rodzicami.
Tęskniliście za Martą i Weroniką?
Maciej: Tak. Codziennie były one w naszych sercach i każdego dnia opowiadaliśmy o nich ludziom, których poznawaliśmy na trasie. Wieczorami byliśmy zmęczeni po całym dniu pedałowania. Musieliśmy przygotować sobie nocleg. Było zatem mniej czasu na myślenie, niż gdybyśmy w czasie turnusu czekali na nie w domu. Wtedy tęsknota byłaby większa.
Czego nauczyła cię trasa, którą pokonałeś?
Maciej: Pokory i zaufania. Udało nam się pokonać plażą na rowerach 26-kilometrowy odcinek trasy pomiędzy latarnią morską Czołpino a Łebą, choć doświadczeni rowerzyści na forum pisali mi, że nie damy rady, zwłaszcza ja na swoim rowerze z cienkimi oponami i z dużym obciążeniem w sakwach. Mimo wszystko zdecydowaliśmy się na ten wyczyn. Były dreszczyk emocji i stres, ale za to trasa była piękna. Pomógł nam bardzo mocny wiatr wiejący w nasze plecy.
Gdy przejechaliśmy plażę, byliśmy przemoczeni i brudni. Podobnie wyglądały nasze rowery. Słońce zachodziło. Zrobiło się zimno. Z tego powodu zmieniliśmy plany noclegowe, gdyż początkowo chcieliśmy tę noc spędzić pod namiotem. Zaczęliśmy szukać noclegu. Przypadkowo spotkani panowie powiedzieli nam, że w szczycie sezonu nie uda nam się znaleźć kwatery na jedną noc.
Nie poddaliśmy się. W jednym pensjonacie odmówili nam noclegu. W drugim również. I w trzecim. A robiło się coraz ciemniej i zimniej. Wtedy też po raz pierwszy i ostatni Maja z Karolem zaczęli narzekać, bo było im zimno. Pomodliliśmy się. Poprosiliśmy też o modlitwę Martę i zaprzyjaźnionego księdza. Trafiliśmy później na duże pole namiotowe. W recepcji siedziały dwie panie. Opowiedziałem im o naszej wyprawie i jej celu. Poprosiłem o nocleg na tę jedną noc. Panie wydały mi kluczyk do domku. Ucieszyliśmy się wtedy ogromnie, że będziemy mieli gdzie spać. Wyciągnąłem portfel, by zapłacić, ale panie stanowczo odmówiły przyjęcia jakichkolwiek pieniędzy. Wstały za to i mocno nas wszystkich przytuliły. Jak mamy.
Planujecie powtórzyć rajd w przyszłym roku?
Maciej: Tak. Chcemy zapisać Werkę na kolejny turnus rehabilitacyjny. Jeśli okoliczności pozwolą, to wybierzemy się z Mają i Karolem w jego czasie na kolejny rajd, który najprawdopodobniej nazwiemy II Rajdem Rowerowym Za Życiem. Chcielibyśmy zacząć go w Gdańsku, pojechać do Piasków i dalej trasą Green Velo, która przebiega niedaleko wschodniej granicy Polski. Będziemy dążyć do tego, by jako Rajd Rowerowy Za Życiem w ciągu kolejnych lat etapami objechać Polskę dookoła.
Cieszymy się, że w czasie rajdu zadziało się więcej, niż sobie założyliśmy, planując akcję w mediach społecznościowych. Ważni są dla nas ludzie, których poznaliśmy i którym mogliśmy opowiedzieć o naszej wierze i o życiu z niepełnosprawnym dzieckiem. O naszej codzienności, która nie wyklucza nas z życia społecznego i daje prawdziwą radość.
A jak Werka radziła sobie na turnusie rehabilitacyjnym?
Marta: Weronika wciąż zmaga się z obniżonym napięciem mięśniowym, musi ćwiczyć chodzenie oraz wchodzenie po schodach, ale wychodzi jej to coraz lepiej. W czasie turnusu postawiliśmy zatem na logopedię, ponieważ chcielibyśmy, by zaczęła ona więcej mówić. Przed turnusem mówiła pojedyncze słowa, ale czasami denerwowała się, gdy chciała nam coś przekazać, a my jej nie rozumieliśmy. Na miejscu okazało się, że pierwszy dzień był dla Werki trudny. Nie chciała współpracować z terapeutkami.
Jak zareagowałaś?
Marta: Trochę się wystraszyłam, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że Werka jest tylko dzieckiem i że wszystko jest tam dla niej nowe: panie, miejsce, dzieci. Na szczęście na drugi dzień Werka była już uśmiechnięta i radosna. Oswoiła się z nowościami. Z przyjemnością uczestniczyła w zajęciach. Doskonale odnalazła się w zajęciach grupowych. We wszystko co proponowały jej terapeutki, wchodziła całą sobą. Bardzo podobała jej się logorytmika, ponieważ uwielbia muzykę i ma poczucie rytmu.
Świetnie odnalazła się również w nowym miejscu. Zaprzyjaźniła się z kelnerkami, kucharkami i właścicielami ośrodka, w którym odbywał się turnus. Nie mówiąc, weszła z nimi w taką interakcję, że wszyscy ją poznali i polubili. Przyciągnęła ich do siebie swoją radością. Jej uśmiech był zaraźliwy. To było piękne.
Bardzo się ucieszyliśmy z Maćkiem, gdy w czasie zajęć logopedycznych zaczęła wypowiadać litery i sylaby. Uczyła się w ich trakcie także tworzenia prostych zdań z czasownikami. Cała ta praca, którą wykonała w czasie turnusu, procentuje teraz po powrocie do domu. Oczywiście przed nami jeszcze dużo wysiłku, ale jesteśmy pełni nadziei, że będzie coraz lepiej mówić.
Też coś wyniosłaś z tego turnusu?
Marta: Tak. Bardzo budujące były dla mnie świadectwa innych rodziców, którzy przyjechali ze swoimi chorymi dziećmi. Większość dzieci miała zespół Downa, ale były też dzieci niewidzące, niesłyszące czy z porażeniem mózgowym. Wymienialiśmy się swoimi doświadczeniami, podpowiadaliśmy sobie np. w kwestii różnych terapii i dobrych specjalistów.
Z jedną rodziną szczególnie mocno się zżyłam. Ich córeczka, Julka, jest w tym samym wieku co nasza Werka i również ma zespół Downa. Dziewczynki się zaprzyjaźniły, choć nie obyło się bez kłótni. Obie uczyły się bycia razem i funkcjonowania w grupie. W czasie niektórych zajęć pracowały ze sobą w parze.
Brakowało Weronice taty i rodzeństwa?
Marta: Pożegnanie z nimi było dla niej trudne. Gdy wsiedli oni z rowerami do pociągu, by dojechać do Świnoujścia, w którym zaczynali rajd, rozpłakała się. Stało się to tuż po tym, gdy zamknęły się za nimi drzwi pociągu. Jednak dni turnusu wypełniały jej liczne zajęcia, a także zabawy z nową przyjaciółką, Julką. Cały czas coś się działo, więc tej tęsknoty nie było tak bardzo widać. Bardzo się ucieszyła, gdy Maciek z dziećmi zakończyli rajd i przyjechali do nas. Od czasu naszego powrotu do domu chodzi krok w krok za tatą, Mają i Karolem, całuje ich i przytula. Jest szczęśliwa, że jesteśmy już wszyscy razem.
Czujecie się wykluczeni ze społeczeństwa przez to, że macie Werkę z zespołem Downa?
Marta: Nie. Nigdy nie spotkaliśmy się z odrzuceniem ze strony społeczeństwa czy ze złym traktowaniem ze strony kogokolwiek. Werka zaczepia obce osoby swoją radością. Reakcje ludzi na nią i jej uśmiech są zawsze pozytywne. Miłość Werki, którą darzy wszystkich ludzi, wraca do niej przy każdym takim spotkaniu.
Co chciałabyś przekazać rodzicom innych chorych dzieci?
Marta: Każde życie dziecka jest darem. Każde dziecko ma swój ogromny potencjał. Warto go rozwijać. Tworzyć dziecku możliwości do tego, by stawało się ono jak najbardziej samodzielne. Szukać nowych pomocy. Korzystać z doświadczeń innych rodziców w podobnej sytuacji.
Na życie z chorym dzieckiem trzeba patrzyć nie przez pryzmat ciągłych oczekiwań, frustracji i trudności, ale z radością, i nie poddawać się zniechęceniu. Najlepiej nie zastanawiać się, co będzie za pięć, dziesięć czy piętnaście lat, ale żyć tu i teraz, ciesząc się z tego, co dziecko osiąga. Starać się robić wszystko, co jest możliwe, by pomóc rozwijać się mu na miarę jego możliwości, jednocześnie przyjmując i godząc się z tymi ograniczeniami, które faktycznie mają miejsce.
A reszcie społeczeństwa?
Marta: Żeby nie bali się zespołu Downa, bo to nie jest wyrok. Kto się z nim oswoi, ten się go nie boi. Werka jest dla nas ogromną radością i darem. Nie jest karą, krzywdą czy trudem. Otwiera przed nami nowe drzwi i nowe możliwości. Dzięki niej rozwijamy się, poznajemy różnych ludzi i miejsca.
AG