Dziecko, o którym mówiono, że zabiło własną matkę, mogło ją uratować.
Irlandia, rok 2018. Społeczeństwo, o którym mówi się, że jest konserwatywne i prawicowe, wykreśla w drodze referendum tzw. Ósmą poprawkę do konstytucji. Skutek: wprowadzenie aborcji na życzenie. Jedni są zszokowani i nie dowierzają, inni zacierają ręce, że stary scenariusz znowu się sprawdził. Po co przypominam teraz tę historię? By pokazać, w jaki sposób śmierć matki w ciąży może być propagandowo użyteczna.
Śmierć z tezą
Opowiem tę historię, bazując na filmie dokumentalnym „A silent killer: Savita’s story”. Jest rok 2012 r. Irlandzkim społeczeństwem wstrząsa śmierć Savity Halappanavar. Kobieta pochodziła z Indii, wraz z mężem przeniosła się do Irlandii w 2008 r. Miała 31 lat i oczekiwała narodzin swojego pierwszego dziecka. Zmarła w szpitalu w wyniku wstrząsu septycznego. Jako winnego wskazano prawo chroniące życie. Tłumaczono, że Savita zgłosiła się do szpitala i błagała o wykonanie aborcji, jednak z powodu obowiązujących przepisów – ponieważ serce jej dziecka biło – szpital odmówił ratowania jej życia. Potwierdził to mąż Savity, który towarzyszył jej w szpitalu. Twierdził, że jego żonę traktowano w nieludzki, wręcz barbarzyński sposób i pozostawiono samą, aby umarła. A jak było naprawdę?
Historia Savity
W 2012 r. irlandzkie prawo nie zezwalało na aborcję na życzenie. W tym kraju umieralność kobiet przy porodach wynosiła 8 kobiet na 100 tys. żywych urodzeń. W Polsce śmiertelność okołoporodowa kobiet jest jeszcze niższa. Równocześnie w Indiach, skąd pochodziła Savita i gdzie kobiety mogły wykonywać aborcję na życzenie bez żadnych ograniczeń, śmiertelność kobiet przy porodach wynosiła 212 kobiet na 100 tys. żywych urodzeń, czyli ponad 26 razy więcej. Miejmy te dane w pamięci, gdyż za chwilę wielokrotnie padnie „argument”, że prawo chroniące i matki, i dzieci przed aborcją zabija.
Savita Halappanavar zgłosiła się do szpitala dwukrotnie w 17. tygodniu ciąży z powodu nasilającego się bólu w plecach. W trakcie drugiego badania stwierdzono, że jest w trakcie poronienia samoistnego (miała o tym świadczyć rozszerzona szyjka macicy), więc szpital przyjął kobietę na obserwację. Savita i jej mąż byli przygnębieni. Pobrano próbkę krwi do analizy – w wyniku otrzymano podwyższony poziom białych krwinek. W tamtym momencie był to najważniejszy parametr, bo pokazywał rozwijający się w organizmie matki stan zapalny. Wynik ten nie został jednak odnotowany w dokumentacji medycznej, co miało tragiczne konsekwencje. Gdyby wynik odnotowano, powtórzono badanie, poszukano źródła infekcji i podano antybiotyk, który mógłby zatrzymać jej rozwój, być może i mama, i jej dziecko zostaliby uratowani. Tak się jednak nie stało. Zamiast walki z zakażeniem wdrożono standardowe postępowanie w przypadku poronienia w 17. tygodniu ciąży. Savita otrzymała środki przeciwbólowe i jednoosobowy pokój, w którym towarzyszył jej mąż.
W tym dniu położna nie zauważyła jakichkolwiek objawów infekcji, a poziom bólu, który zgłaszała pacjentka, odpowiadał temu, którego doświadczają kobiety w trakcie poronienia. W trakcie obchodu lekarz poinformował rodziców o przyjętym postępowaniu tzw. watch and wait, co oznacza, że obserwuje się parametry pacjentki i pozwala działać naturze. Jest to standardowa procedura dla poronień w II trymestrze ciąży u pacjentek bez objawów infekcji. Takie wytyczne mamy też w Polsce i tych wszystkich krajach, o których sądzimy, że mają lepszą opiekę zdrowotną niż my: w Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, Wielkiej Brytanii, we Francji… Jedynie w przypadku infekcji lub komplikacji lekarz ma podejmować aktywne działanie. Tych – w przypadku Savity – nie zauważono. Pracownicy szpitala, którzy odwiedzali ją w tym czasie, wyrażali swoje współczucie z powodu straty dziecka, co – jak przyznał później mąż – pozwoliło jej poczuć się trochę lepiej. Na tym etapie hospitalizacji nikt z pracowników nie stwierdził, że Savita czuje się źle.
W nocy ok. godz. 00.30 odeszły wody płodowe, a Savita wymiotowała. Wezwała personel dzwonkiem alarmowym, a pracownicy stwierdzili, że poronienie postępuje i powinno się zakończyć po 48–72 godzinach. Rano położna stwierdziła, że ciśnienie Savity jest nieznacznie obniżone, a puls podwyższony, ale nie uznano tych zmian za ważne. W trakcie obchodu lekarz wyjaśnił pacjentce, że zostanie skierowana na USG do oceny akcji serca dziecka. Dziecko żyło. Profilaktycznie wdrożono antybiotyk, co ponownie jest standardowym postępowaniem po przerwaniu błon płodowych, aby zapobiegać wdarciu się bakterii. Lekarze nie wiedzieli jeszcze, że bakteria, którą zaraziła się Savita, była bardzo oporna na leczenie standardowymi antybiotykami.
Kolejnego poranka lekarz nadal stwierdzał poronienie w toku. Pacjentka nie skarżyła się na ból, nie miała też innych dolegliwości. Ponownie wykonano USG dziecka, bo i ono było pacjentem. Savita zapytała o możliwość otrzymania środków przyspieszających poronienie i jest to najbardziej niejasny moment jej hospitalizacji. Według męża Savity miała ona zażądać natychmiastowego wykonania aborcji, bo nie chciała już czekać na poronienie dziecka. Także według jego relacji – lekarz miał odpowiedzieć, że Irlandia to katolicki kraj i związany jest przepisami prawa; nie może wykonać aborcji, bo dziecko nadal żyje.
Później, podczas dochodzenia w sprawie śmierci Savity, wersja jej męża okazała się zmyślona. Lekarz poinformował pacjentkę, że w trakcie poronienia samoistnego w 17. tygodniu ciąży nie wykonuje się aborcji, gdy życiu pacjentki nie zagraża niebezpieczeństwo. Ten sam lekarz, gdy już wykryto bakterię, wyjaśnił kobiecie i jej mężowi, iż pomimo nadal bijącego serca dziecka, jeśli infekcja nie zostanie opanowana, będzie musiał wykonać aborcję (!). Czy zatem ktoś odmówił aborcji kobiecie, której życie było zagrożone, „bo to katolicki kraj”?
Dochodzenie ujawniło jeszcze jeden fakt. W pewnym momencie Savita poprosiła położną, by zaprzestała sprawdzania akcji serca dziecka i podała jej „lek” na zatrzymanie pracy serca. Dodała przy tym, że wraz z mężem są Hindusami i mają taki stosunek do aborcji. Położna odpowiedziała: „nie robimy tu takich rzeczy, to katolickie podejście”. Zeznając w trakcie śledztwa, wyjaśniła, że odpowiedziała tak z powodu uwag pacjentki o hinduizmie i przeprosiła za ten komentarz. Podkreślmy raz jeszcze, że irlandzkie prawo zezwalało na aborcję, jeśli kontynuacja ciąży zagrażałaby życiu matki. W II trymestrze ciąży odbywała się ona poprzez wywołanie przedwczesnego porodu i urodzenie dziecka np. w przypadku widma sepsy. Ale media podały tę sprawę zupełnie inaczej – jak już wspomniałam – „Savicie odmówiono aborcji, bo Irlandia to katolicki kraj”. Wielu ludzi uwierzyło, że lekarze mają związane ręce, że nie mogą ratować umierającej kobiety. Prawda leżała zupełnie gdzie indziej: lekarze odmówili aborcji, bo nie zauważyli oznak infekcji. Sądzili, że mają do czynienia z klasycznym samoistnym poronieniem.
Nieoczekiwane (niezauważone) pogorszenie
Wieczorem praktykantka zauważyła przyspieszony puls u pacjentki. Był to jeden z czterech objawów rozwijającej się sepsy (przyspieszony puls, obniżone ciśnienie, wysoka temperatura i podwyższona liczba białych krwinek) i krytyczny moment w jej hospitalizacji. Tu też w relacji szpitala pojawiły się rozbieżności: położna zeznała, że poinformowała o tym lekarza, zanim skończyła dyżur o godz. 21.00. Z kolei lekarz twierdził, że przejmując dyżur o godz. 21.00, usłyszał, iż wszystkie parametry życiowe pacjentki są w normie.
Sepsa jest trudna do leczenia. Każdy lekarz przyzna, że nie jest możliwe uratowanie wszystkich pacjentów. Ogólnodostępne źródła mówią, że na świecie co trzy sekundy umiera człowiek, nierzadko zdrowy i w sile wieku, właśnie z powodu sepsy. Procedury medyczne dotyczące sepsy wskazują na daleko idącą ostrożność i podejrzliwość w ocenie stanu pacjentów. Po okresie względnie dobrego samopoczucia następuje u nich gwałtowne załamanie bez wyraźnych wcześniejszych symptomów. I tak było z Savitą Halappanavar. Tej nocy była w dość dobrej formie, mimo że wydawała się osłabiona, a puls był przyspieszony. W trakcie nocnego obchodu pacjentka i mąż spali, więc lekarz postanowił ich nie budzić. Nad ranem mąż Savity zgłosił, że zepsuło się ogrzewanie i jest im zimno. Pielęgniarka przyniosła koce i sprawdziła temperaturę u pacjentki – wynosiła 37,7 stopni. Niestety, w nocy nie monitorowano jej parametrów (pulsu i ciśnienia) wbrew zaleceniom, aby odnotowywać pomiary w dokumentacji co cztery godziny. Gdy położna przyniosła do pokoju koce, drżenie Savity zinterpretowano jako wynik wychłodzenia pokoju. Okryto ją kocem i podano lek na gorączkę. Choć osłabiona, nie wyglądała na chorą i tej nocy była jedną z najlepiej czujących się pacjentek na oddziale. Ta sama położna nad ranem znów sprawdziła temperaturę – Savita czuła się dość dobrze. Nie zbadano jednak pulsu i ciśnienia.
Niedługo potem temperatura ciała Savity gwałtownie wzrosła, puls był wysoki, ciśnienie niskie, stała się słaba i obolała. Zaalarmowany lekarz zlecił badanie krwi, także na posiew, podanie tlenu i kroplówki. Bez wyników testów krwi lekarz mógł na tym etapie zdiagnozować tylko zapalenie błon płodowych i łożyska. Podano nowy antybiotyk. W trakcie obchodu lekarz poinformował Savitę i jej męża o poważnej, rozwijającej się infekcji, o zleconych badaniach. Zapowiedział, że jeśli nie zidentyfikuje źródła infekcji, będzie zmuszony do ratowania matki kosztem życia dziecka.
Niestety, w ciągu kilku następnych godzin było już bardzo źle. Jedna z pielęgniarek zeznała, że nigdy nie miała na oddziale pacjentki, której stan pogorszył się tak gwałtownie. Po otrzymaniu wyników krwi podano Savicie dwa nowe antybiotyki. Jak okazało się znacznie później, dopiero te leki mogły zwalczyć bakterię, którą zarażona była Savita. Nazywana „superbakterią”, jest oporna na działanie standardowych antybiotyków. Po godz. 13.00 zdecydowano o zakończeniu ciąży. Savitę przewieziono na oddział intensywnej terapii, gdzie pomimo leczenia zmarła.
Dziecko mogło ją uratować
Zanim przeprowadzono dochodzenie w tej sprawie, media wydały werdykt: Savita zmarła z powodu prawa chroniącego życie dziecka. W rzeczywistości przyczyną tej tragedii były zaniedbania w opiece nad pacjentką. To nie prawo ograniczało lekarzy; to personel wielokrotnie zlekceważył objawy rozwijającej się infekcji. Matka czuła się dobrze, wydawała się jedną z najbardziej stabilnych pacjentek, na oddziale było wiele kobiet wymagających pilnych interwencji, w czasie jednego z dyżurów inna pacjentka zmarła…
Ale co najbardziej paradoksalne – to właśnie dziecko, o którym w podtekście mówiono, że zabiło własną matkę, mogło ją uratować. Zgłosiła się do szpitala prawdopodobnie dlatego, że była w ciąży; być może w innej sytuacji zbagatelizowałaby pierwsze objawy. Miała więc szansę na szybszą diagnozę i szybsze leczenie. Dziecko, o które chciała się zatroszczyć, mogło uratować jej życie.
Film dokumentalny „A silent killer: Savita’s story” można bezpłatnie obejrzeć w internecie.
Magdalena Guziak-Nowak