Odkąd dowiedzieliśmy się, że nasza córka jest chora, modliliśmy się, żeby urodziła się żywa. Chcieliśmy mieć ją na rękach, chcieliśmy ją przywitać i pożegnać. I tak się stało – po urodzeniu Zosia żyła dwie godziny.
– Moje dziecko ma imię, ma nazwisko. Ma grób. Jest człowiekiem.
– Jakie to imię?
– Córka miała na imię Zosia.
– Zofia jak mądrość?
– Imię wybrał Tomek, starszy syn. W trakcie zabawy rzucił: „Jak będzie dziewczynka, to będzie Zosia”.
– I przyjęła pani tę Zosię?
– Jak tak przyszło, to wzięłam.
* * *
– Aborcja nie wchodziła w grę. Nie stanęliśmy przed sobą ze Stefano i nie spytaliśmy: „co zrobić”? Wiedzieliśmy, co robić – po prostu zapewnić Zosi jak najlepszą opiekę. Dopiero gdy trafiliśmy do hospicjum perinatalnego, to tam nas zrozumiano i otoczono wsparciem. Wcześniej czułam się jak dziwoląg.
– Skąd od odczucie?
– Od lekarki usłyszałam: „Po co pani się tym zajmuje? Po co w ogóle tym się zajmować? Będą inne dzieci, może mieć pani kolejne”. Ja tylko płakałam. Nie miałam siły nawet się sprzeciwić: „Przestań”. A chciałam jej tylko powiedzieć: „Weź, przestań”.
– Lekarka namawiała do aborcji?
– Lekarz nie jest od tego, żeby mi mówić, co mam zrobić z własnym życiem i swoim dzieckiem. Kolejny lekarz po wizycie wręczył mi kartkę, na której było napisane, że można usunąć ciążę. Może ja żyję w innym świecie, niedzisiejszym świecie, ale doznałam wtedy szoku. Na kartce lekarz mi napisał, że mogę zabić swoje dziecko. Czułam się jak numerek czy przedmiot, a nie człowiek. Bolesny był brak diagnozy. Lekarze mówiący każdy co innego. Czekanie w szpitalu godzinami tylko po to, żeby się dowiedzieć, że tych badań nie da się zrobić. Dopiero w hospicjum było inaczej. Zrozumiano, czego ja chcę.
Na kartce lekarz mi napisał, że mogę zabić swoje dziecko. Czułam się jak numerek czy przedmiot, a nie człowiek.
– A czego pani chciała?
– Dałam jej tyle miłości, ile mogłam.
* * *
– Najgorsze było dla mnie to, że Zosia była bardzo malutka. Ważyła 700 gramów. Wada była poważna. Nie wyglądała jednak, jakby ją coś bolało. Nie zachowywała się jak cierpiące dziecko. Po porodzie do naszej trójki przyszedł mój brat, też wziął ją na ręce – podobnie jak my. Położna ochrzciła Zosię – wcześniej ustalałyśmy takie rzeczy. Moja córka żyła dwie godziny.
Potem położna mi podsunęła, że mogę wyjść tego samego dnia na własne żądanie: po co mam siedzieć na porodówce, gdy inne kobiety mają swoje dzieci a ja nie mam? Jestem jej za tę radę bardzo wdzięczna. Wróciłam do domu. Co zrobiłam? Poszliśmy spać po ciężkim dniu.
Na pewno najgorzej się czułam w pierwszą rocznicę urodzin i śmierci Zosi. Byłam wtedy z dziećmi we Włoszech, więc daleko. Cały dzień chodziłam sobie z nią w sercu. Raczej tak osobiście to przeżywałam, nie pokazywałam nic na zewnątrz.
Na pewno najgorzej się czułam w pierwszą rocznicę urodzin i śmierci Zosi. Cały dzień chodziłam sobie z nią w sercu.
Okres żałoby zawsze musi być. Ważny jest ten czas na przepracowanie, później już jest łatwiej. Ktoś był i kogoś nie ma. Jest pustka fizyczna. Natomiast nie czuję pustki duchowej, wręcz doświadczam obecności Zosi.
Zosię kochaliśmy i za to Panu Bogu dziękowaliśmy. Po jej odejściu pogrzeb był dla nas Mszą św. dziękczynną. Odkąd dowiedzieliśmy się, że nasza córka jest chora, modliliśmy się, żeby urodziła się żywa. Chcieliśmy mieć ją na rękach, chcieliśmy ją przywitać i pożegnać. Bałam się też, że nie zdążę do szpitala. Ja jestem dobra w rodzeniu dzieci – Agatę urodziłam w karetce pod blokiem. Ale Zosia musiała się urodzić pod fachową opieką. Zdążyłam, czyli
nasze prośby zostały wysłuchane.
Jestem w stanie sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy dziecko rodzi się martwe. Ja miałam tę chwilę i wiem, co dostałam. Słucham też innych rodziców w podobnej sytuacji. Opowiadają, z zachwytem i dziękczynieniem, że mieli te dwie godziny, trzy czy pięć. To czas bezcenny.
* * *
– Jest pani smutniejsza po tym, co się stało?
– Po odejściu Zosi?
– Tak. Ciężko mi było zapytać wprost.
– Śmierć jest tabu. A śmierć dziecka to tabu największe. Powinno się mówić o śmierci. Ja się nie boję tej rozmowy, bo dla mnie śmierć nie jest końcem. Jeśli jednak dla kogoś jest ona końcem i katastrofą, to jak tu rozmawiać? Dla mnie to zmiana jakości życia, ale ono trwa i przeciąga się na życie wieczne. Niewidoczne dla nas, bo nasze oczy są na uwięzi. Nie widzimy, ale przecież możemy mieć łączność z tamtym światem.
– Czyli trudniej jest ludziom, dla których śmierć to koniec wszystkiego?
– Przy odejściu Zosi zauważyłam, że ludziom, dla których to życie się nie kończy, łatwiej było podjąć rozmowę. Lub osobom, które kogoś już pochowały. Albo otarły się o śmierć. Wtedy te rozmowy są prostsze. Reszta udaje, że nie ma tematu.
– A pani potrzebowała rozmowy?
– Jako mama, która straciła dziecko, chciałam, żeby ktoś chociaż zapytał. Szybko jednak zauważyłam, że nie mogę tego oczekiwać, bo ludzie nie są przygotowani. Nikt nas nie uczy, żeby pytać, rozmawiać. Z naszej strony nie było tak, że komuś nie powiedzieliśmy. Ale też nie chodziliśmy z transparentem. Bardzo mnie na przykład wzruszyło, że na pogrzebie był szef mojego męża.
– To piękny gest. Wcale nie musiał przyjść.
– Nie musiał. Przyszedł, bo się nie bał. Kiedyś o śmierci mówiło się od maleńkiego. Wszyscy żyli i umierali razem. Kolejno pradziadek, dziadek – i dzieci z tą śmiercią się spotykały. Dziś jest zupełnie inaczej: każdy żyje osobno w swoim mieszkaniu i o odchodzeniu nie chcemy rozmawiać. Bo może to niewygodne, bo może by trzeba zadać sobie jakieś pytania, bo może by trzeba było przyznać: ja też kiedyś umrę.
– Pani też siebie o to wszystko pytała?
– Gdy moja córka odeszła, to bardzo dużo pytań sobie zadałam: o swoją śmierć i o to, kiedy przyjdzie mój moment. I co ja wtedy? Pchnęło mnie to do przodu – na tyle, na ile moje oczy są otwarte. W ogóle życie i śmierć Zosi nas rodzinnie bardzo zmieniły. Człowiek siedzi i myśli: załóżmy, że moje życie skończy się jutro, to czym tu się martwić? Zmienia się perspektywa, podejście do obowiązków. Okazuje się, że wielu rzeczy nie musimy. A wiele rzeczy, które w codzienności nam umykają – to właśnie musimy.
– Czyli?
– Być dobrzy dla innych. Musimy rozdawać miłość. Miałam też takie refleksje, że ludzie się boją myśleć, sprawdzać to, co widzą. Co zobaczą w telewizji, biorą za prawdę. Wolimy żyć w bezpiecznym świecie, ułożonym przez nas, w którym to my jesteśmy panami swojego życia. Potrzeba nam coraz większej kontroli, chcemy być bogami. Zawsze chcieliśmy, jako ludzie od samego początku, taka jest nasza historia.
– Dużo pani przemyślała.
– Na ile moje oczy są otwarte. Wszyscy wiemy, czym jest życie. Kiedy się zaczyna. To fascynujący początek – te informacje, kim jesteśmy, jakie mamy cechy – już tam są. Ale nie szanujemy tego życia. Nie szanujemy go, więc nie szanujemy też siebie.
* * *
– Walka z samym sobą w górach, mąż z importu, brak telewizora w domu, a w cieście brak cukru, któremu jest pani przeciwna. Pani Anno, czy pani jest buntowniczką?
– Chyba tak. Zawsze szukałam i szukałam. Wszyscy szli tu, a ja chciałam iść właśnie tam. Zadawać pytania, dociekać: „dlaczego?”, podważać. Tak też wychowuję swoje dzieci. Gdy pytają, naprowadzam je na ich własne odpowiedzi. Zachęcam do samodzielnego stawiania pytań. Gdy damy dzieciom wszystko, gdy podsuniemy im każdą odpowiedź, to co z nimi będzie? Doczekaliśmy czasów dobrobytu. Dzieciom niczego nie brakuje. Czego mają się uczyć? Że coś przychodzi z trudem? Że nogi bolą, jak się idzie pod górę? No to bolą. Ale za to tam, w górze, jakie są widoki!
Kasia Urban