Tylko życie ma przyszłość!
dr inż. Antoni Zięba
Szukaj
Close this search box.

Wiem, co dostałam

Wiem, co dostałam. Fot.: 123rf.com / izzzy71

Od­kąd do­wie­dzie­li­śmy się, że na­sza cór­ka jest cho­ra, mo­dli­li­śmy się, że­by uro­dzi­ła się ży­wa. Chcie­li­śmy mieć ją na rę­kach, chcie­li­śmy ją przy­wi­tać i po­że­gnać. I tak się sta­ło – po uro­dze­niu Zo­sia ży­ła dwie godziny.

– Mo­je dziec­ko ma imię, ma na­zwi­sko. Ma grób. Jest człowiekiem.

– Ja­kie to imię?

– Cór­ka mia­ła na imię Zosia.

– Zo­fia jak mądrość?

– Imię wy­brał To­mek, star­szy syn. W trak­cie za­ba­wy rzu­cił: „Jak bę­dzie dziew­czyn­ka, to bę­dzie Zosia”.

– I przy­ję­ła pa­ni tę Zosię?

– Jak tak przy­szło, to wzięłam.

* * *

– Abor­cja nie wcho­dzi­ła w grę. Nie sta­nę­li­śmy przed so­bą ze Ste­fa­no i nie spy­ta­li­śmy: „co zro­bić”? Wie­dzie­li­śmy, co ro­bić – po pro­stu za­pew­nić Zo­si jak naj­lep­szą opie­kę. Do­pie­ro gdy tra­fi­li­śmy do ho­spi­cjum per­ina­tal­ne­go, to tam nas zro­zu­mia­no i oto­czo­no wspar­ciem. Wcze­śniej czu­łam się jak dziwoląg.

– Skąd od odczucie?

– Od le­kar­ki usły­sza­łam: „Po co pa­ni się tym zaj­mu­je? Po co w ogó­le tym się zaj­mo­wać? Bę­dą in­ne dzie­ci, mo­że mieć pa­ni ko­lej­ne”. Ja tyl­ko pła­ka­łam. Nie mia­łam si­ły na­wet się sprze­ci­wić: „Prze­stań”. A chcia­łam jej tyl­ko po­wie­dzieć: „Weź, przestań”.

– Le­kar­ka na­ma­wia­ła do aborcji?

– Le­karz nie jest od te­go, że­by mi mó­wić, co mam zro­bić z wła­snym ży­ciem i swo­im dziec­kiem. Ko­lej­ny le­karz po wi­zy­cie wrę­czył mi kart­kę, na któ­rej by­ło na­pi­sa­ne, że moż­na usu­nąć cią­żę. Mo­że ja ży­ję w in­nym świe­cie, nie­dzi­siej­szym świe­cie, ale do­zna­łam wte­dy szo­ku. Na kart­ce le­karz mi na­pi­sał, że mo­gę za­bić swo­je dziec­ko. Czu­łam się jak nu­me­rek czy przed­miot, a nie czło­wiek. Bo­le­sny był brak dia­gno­zy. Le­ka­rze mó­wią­cy każ­dy co in­ne­go. Cze­ka­nie w szpi­ta­lu go­dzi­na­mi tyl­ko po to, że­by się do­wie­dzieć, że tych ba­dań nie da się zro­bić. Do­pie­ro w ho­spi­cjum by­ło ina­czej. Zro­zu­mia­no, cze­go ja chcę.

Na kart­ce le­karz mi na­pi­sał, że mo­gę za­bić swo­je dziec­ko. Czu­łam się jak nu­me­rek czy przed­miot, a nie człowiek.

– A cze­go pa­ni chciała?

– Da­łam jej ty­le mi­ło­ści, ile mogłam.

* * *

– Naj­gor­sze by­ło dla mnie to, że Zo­sia by­ła bar­dzo ma­lut­ka. Wa­ży­ła 700 gra­mów. Wa­da by­ła po­waż­na. Nie wy­glą­da­ła jed­nak, jak­by ją coś bo­la­ło. Nie za­cho­wy­wa­ła się jak cier­pią­ce dziec­ko. Po po­ro­dzie do na­szej trój­ki przy­szedł mój brat, też wziął ją na rę­ce – po­dob­nie jak my. Po­łoż­na ochrzci­ła Zo­się – wcze­śniej usta­la­ły­śmy ta­kie rze­czy. Mo­ja cór­ka ży­ła dwie godziny.

Po­tem po­łoż­na mi pod­su­nę­ła, że mo­gę wyjść te­go sa­me­go dnia na wła­sne żą­da­nie: po co mam sie­dzieć na po­ro­dów­ce, gdy in­ne ko­bie­ty ma­ją swo­je dzie­ci a ja nie mam? Je­stem jej za tę ra­dę bar­dzo wdzięcz­na. Wró­ci­łam do do­mu. Co zro­bi­łam? Po­szli­śmy spać po cięż­kim dniu.

Na pew­no naj­go­rzej się czu­łam w pierw­szą rocz­ni­cę uro­dzin i śmier­ci Zo­si. By­łam wte­dy z dzieć­mi we Wło­szech, więc da­le­ko. Ca­ły dzień cho­dzi­łam so­bie z nią w ser­cu. Ra­czej tak oso­bi­ście to prze­ży­wa­łam, nie po­ka­zy­wa­łam nic na zewnątrz.

Na pew­no naj­go­rzej się czu­łam w pierw­szą rocz­ni­cę uro­dzin i śmier­ci Zo­si. Ca­ły dzień cho­dzi­łam so­bie z nią w sercu.

Okres ża­ło­by za­wsze mu­si być. Waż­ny jest ten czas na prze­pra­co­wa­nie, póź­niej już jest ła­twiej. Ktoś był i ko­goś nie ma. Jest pust­ka fi­zycz­na. Na­to­miast nie czu­ję pust­ki du­cho­wej, wręcz do­świad­czam obec­no­ści Zosi.

Zo­się ko­cha­li­śmy i za to Pa­nu Bo­gu dzię­ko­wa­li­śmy. Po jej odej­ściu po­grzeb był dla nas Mszą św. dzięk­czyn­ną. Od­kąd do­wie­dzie­li­śmy się, że na­sza cór­ka jest cho­ra, mo­dli­li­śmy się, że­by uro­dzi­ła się ży­wa. Chcie­li­śmy mieć ją na rę­kach, chcie­li­śmy ją przy­wi­tać i po­że­gnać. Ba­łam się też, że nie zdą­żę do szpi­ta­la. Ja je­stem do­bra w ro­dze­niu dzie­ci – Aga­tę uro­dzi­łam w ka­ret­ce pod blo­kiem. Ale Zo­sia mu­sia­ła się uro­dzić pod fa­cho­wą opie­ką. Zdą­ży­łam, czyli

na­sze proś­by zo­sta­ły wysłuchane.

Je­stem w sta­nie so­bie wy­obra­zić, jak to jest, kie­dy dziec­ko ro­dzi się mar­twe. Ja mia­łam tę chwi­lę i wiem, co do­sta­łam. Słu­cham też in­nych ro­dzi­ców w po­dob­nej sy­tu­acji. Opo­wia­da­ją, z za­chwy­tem i dzięk­czy­nie­niem, że mie­li te dwie go­dzi­ny, trzy czy pięć. To czas bezcenny.

* * *

– Jest pa­ni smut­niej­sza po tym, co się stało?

– Po odej­ściu Zosi?

– Tak. Cięż­ko mi by­ło za­py­tać wprost.

– Śmierć jest ta­bu. A śmierć dziec­ka to ta­bu naj­więk­sze. Po­win­no się mó­wić o śmier­ci. Ja się nie bo­ję tej roz­mo­wy, bo dla mnie śmierć nie jest koń­cem. Je­śli jed­nak dla ko­goś jest ona koń­cem i ka­ta­stro­fą, to jak tu roz­ma­wiać? Dla mnie to zmia­na ja­ko­ści ży­cia, ale ono trwa i prze­cią­ga się na ży­cie wiecz­ne. Nie­wi­docz­ne dla nas, bo na­sze oczy są na uwię­zi. Nie wi­dzi­my, ale prze­cież mo­że­my mieć łącz­ność z tam­tym światem.

– Czy­li trud­niej jest lu­dziom, dla któ­rych śmierć to ko­niec wszystkiego?

– Przy odej­ściu Zo­si za­uwa­ży­łam, że lu­dziom, dla któ­rych to ży­cie się nie koń­czy, ła­twiej by­ło pod­jąć roz­mo­wę. Lub oso­bom, któ­re ko­goś już po­cho­wa­ły. Al­bo otar­ły się o śmierć. Wte­dy te roz­mo­wy są prost­sze. Resz­ta uda­je, że nie ma tematu.

– A pa­ni po­trze­bo­wa­ła rozmowy?

– Ja­ko ma­ma, któ­ra stra­ci­ła dziec­ko, chcia­łam, że­by ktoś cho­ciaż za­py­tał. Szyb­ko jed­nak za­uwa­ży­łam, że nie mo­gę te­go ocze­ki­wać, bo lu­dzie nie są przy­go­to­wa­ni. Nikt nas nie uczy, że­by py­tać, roz­ma­wiać. Z na­szej stro­ny nie by­ło tak, że ko­muś nie po­wie­dzie­li­śmy. Ale też nie cho­dzi­li­śmy z trans­pa­ren­tem. Bar­dzo mnie na przy­kład wzru­szy­ło, że na po­grze­bie był szef mo­je­go męża.

– To pięk­ny gest. Wca­le nie mu­siał przyjść.

– Nie mu­siał. Przy­szedł, bo się nie bał. Kie­dyś o śmier­ci mó­wi­ło się od ma­leń­kie­go. Wszy­scy ży­li i umie­ra­li ra­zem. Ko­lej­no pra­dzia­dek, dzia­dek – i dzie­ci z tą śmier­cią się spo­ty­ka­ły. Dziś jest zu­peł­nie ina­czej: każ­dy ży­je osob­no w swo­im miesz­ka­niu i o od­cho­dze­niu nie chce­my roz­ma­wiać. Bo mo­że to nie­wy­god­ne, bo mo­że by trze­ba za­dać so­bie ja­kieś py­ta­nia, bo mo­że by trze­ba by­ło przy­znać: ja też kie­dyś umrę.

– Pa­ni też sie­bie o to wszyst­ko pytała?

– Gdy mo­ja cór­ka ode­szła, to bar­dzo du­żo py­tań so­bie za­da­łam: o swo­ją śmierć i o to, kie­dy przyj­dzie mój mo­ment. I co ja wte­dy? Pchnę­ło mnie to do przo­du – na ty­le, na ile mo­je oczy są otwar­te. W ogó­le ży­cie i śmierć Zo­si nas ro­dzin­nie bar­dzo zmie­ni­ły. Czło­wiek sie­dzi i my­śli: za­łóż­my, że mo­je ży­cie skoń­czy się ju­tro, to czym tu się mar­twić? Zmie­nia się per­spek­ty­wa, po­dej­ście do obo­wiąz­ków. Oka­zu­je się, że wie­lu rze­czy nie mu­si­my. A wie­le rze­czy, któ­re w co­dzien­no­ści nam umy­ka­ją – to wła­śnie musimy.

– Czy­li?

– Być do­brzy dla in­nych. Mu­si­my roz­da­wać mi­łość. Mia­łam też ta­kie re­flek­sje, że lu­dzie się bo­ją my­śleć, spraw­dzać to, co wi­dzą. Co zo­ba­czą w te­le­wi­zji, bio­rą za praw­dę. Wo­li­my żyć w bez­piecz­nym świe­cie, uło­żo­nym przez nas, w któ­rym to my je­ste­śmy pa­na­mi swo­je­go ży­cia. Po­trze­ba nam co­raz więk­szej kon­tro­li, chce­my być bo­ga­mi. Za­wsze chcie­li­śmy, ja­ko lu­dzie od sa­me­go po­cząt­ku, ta­ka jest na­sza historia.

– Du­żo pa­ni przemyślała.

– Na ile mo­je oczy są otwar­te. Wszy­scy wie­my, czym jest ży­cie. Kie­dy się za­czy­na. To fa­scy­nu­ją­cy po­czą­tek – te in­for­ma­cje, kim je­ste­śmy, ja­kie ma­my ce­chy – już tam są. Ale nie sza­nu­je­my te­go ży­cia. Nie sza­nu­je­my go, więc nie sza­nu­je­my też siebie.

* * *

– Wal­ka z sa­mym so­bą w gó­rach, mąż z im­por­tu, brak te­le­wi­zo­ra w do­mu, a w cie­ście brak cu­kru, któ­re­mu jest pa­ni prze­ciw­na. Pa­ni An­no, czy pa­ni jest buntowniczką?

– Chy­ba tak. Za­wsze szu­ka­łam i szu­ka­łam. Wszy­scy szli tu, a ja chcia­łam iść wła­śnie tam. Za­da­wać py­ta­nia, do­cie­kać: „dla­cze­go?”, pod­wa­żać. Tak też wy­cho­wu­ję swo­je dzie­ci. Gdy py­ta­ją, na­pro­wa­dzam je na ich wła­sne od­po­wie­dzi. Za­chę­cam do sa­mo­dziel­ne­go sta­wia­nia py­tań. Gdy da­my dzie­ciom wszyst­ko, gdy pod­su­nie­my im każ­dą od­po­wiedź, to co z ni­mi bę­dzie? Do­cze­ka­li­śmy cza­sów do­bro­by­tu. Dzie­ciom ni­cze­go nie bra­ku­je. Cze­go ma­ją się uczyć? Że coś przy­cho­dzi z tru­dem? Że no­gi bo­lą, jak się idzie pod gó­rę? No to bo­lą. Ale za to tam, w gó­rze, ja­kie są widoki!

 

Ka­sia Urban

Udostępnij
Tweetnij
Wydrukuj