Środowiska proaborcyjne obchodziły w tym tygodniu Światowy Dzień Bezpiecznej Aborcji. Pojęcie bezpiecznej aborcji jest błędne, bo każda aborcja kończy się śmiercią niewinnego dziecka.
W 1980 r. Calvin Klein wystartował z reklamą obcisłych dżinsów. Prezentowała je 15-letnia dziewczyna, a zdjęcia były opatrzone hasłami z podtekstem seksualnym. Kampania wywołała falę oburzenia i zakazano jej rozpowszechniania. Czy dziś półnaga modelka w obcisłych spodniach jeszcze kogoś dziwi lub zawstydza? Przykład może i trywialny, ale dobrze ilustrujący naczelną zasadę urabiania opinii publicznej, czyli kropla drąży skałę. Powoli, metodą małych kroczków, przesuwamy granicę wrażliwości, aby to, co 10 lat temu było uważane za szokujące, dziś wydawało się powszednie, zwyczajne, akceptowalne.
Takie obchodzenie się z zasadami moralnymi św. Jan Paweł II nazywał permisywizmem. „Nie ulega jednak wątpliwości, że permisywny styl życia zaczyna stopniowo zatruwać obyczaje, przede wszystkim za pośrednictwem społecznych środków przekazu i ludzi, którzy, przez dłuższy czas oderwani od korzeni własnej kultury, zatracili zmysł moralny i duchowy” – pisał w 1997 r.
Czytamy na portalach społecznościowych: „Moja babka miała aborcję, moja matka i ja też”. Światowy Dzień Bezpiecznej Aborcji nie wziął się znikąd, ale ze stopniowego oswajania i rozmiękczania tematu aborcji. Kilkanaście lat temu pewnie niewielu odważyłoby się powiedzieć „Aborcja jest OK”, a czy ktokolwiek poszedłby na zakupy z torbą z macicą? Dziś to nawet można się zabawić dla tej idei. I publicznie pochwalić się zabiciem dziecka.
Grupy proaborcyjne namawiają, aby z okazji tego pseudoświęta opowiedzieć o swojej aborcji. Osoba wierząca powie, że to publiczne chwalenie się własnym grzechem. Ale nie mieszajmy do tego religii. W ogóle nie trzeba być osobą wierzącą, aby stwierdzić, że radowanie się ze śmierci dziecka to dowód moralnego upadku. Rozmiękczaniu tematu aborcji służy też specyficzny język. Aby osiągać swoje cele, środowiska proaborcyjne wprowadzają do opinii publicznej własne narracje i pojęcia. Nieżyjący już lekarz ginekolog i pro-lifer prof. Włodzimierz Fijałkowski pisał już o tym w 2001 r. w swojej książce pt.: „Ekologia płodności”. Zamieścił nawet „słownik” charakterystyczny dla grup o mentalności proaborcyjnej.
Pierwszym przykładem zawłaszczania języka może być spopularyzowanie terminu „życie płciowe”. Przecież żyje cały człowiek; nie mówimy o życiu oddechowym czy życiu pokarmowym, skąd więc oderwane od całej struktury osobowej życie narządów płciowych?
Podobną karykaturą jest tzw. „zdrowie reprodukcyjne” – to zwrot wprowadzony przez aborcyjnego giganta Planned Parenthood i pierwotnie używany w odniesieniu do kontroli urodzeń w krajach rozwijających się.
Podobnie sformułowanie „wskazania do przerwania ciąży” – mogłoby się odnosić do wywoływania porodu, a w powszechnej świadomości sugeruje istnienie lekarskich przesłanek do zabicia dziecka.
Równie zakłamanym pojęciem jest „bezpieczna aborcja”, którą świętuje skrajna lewica. Zakłamanym, bo bezpieczna aborcja nie istnieje.
Literatura medyczna opisuje powikłania psychiczne po aborcji – to m.in. depresja, ataki paniki, zaburzenia nastroju i myśli samobójcze, ryzykowne stosowanie używek, uzależnienia od alkoholu, nikotyny czy narkotyków. Przebyta aborcja wpływa na relację z partnerem. 22 proc. relacji ulega rozpadowi w ciągu roku, a połowa kobiet z tych związków właśnie aborcję uważa za jego pośrednią przyczynę, choć przecież aborcja „ma uratować związek”.
Lekarze opisują też powikłania bezpośrednie, takie jak krwotoki, infekcje, uszkodzenia narządu rodnego, niekompletna aborcja wymagająca dalszej interwencji chirurgicznej czy nawet zgon.
W grupie powikłań odległych w czasie mamy wzrost ryzyka wystąpienia nowotworów oraz powikłania w kolejnych ciążach, w tym zwiększone ryzyko wystąpienia ciąży pozamacicznej, łożyska przodującego, przedwczesnego porodu oraz poronienia, urodzenia martwego dziecka i wtórnej niepłodności. I czy naprawdę jest się czym chwalić i z czego cieszyć?
MN