Po tej stronie brzucha Różyczka żyła tylko cztery godziny. Wystarczyło, by jej krucha obecność dała Ewie i Tomkowi nową perspektywę i pokazała, na czym polega bezinteresowna miłość.
„Jest to najtrudniejszy post w moim życiu” – Tomasz Stachura napisał na Facebooku przed pierwszym „czarnym protestem” w 2016 r. „Cztery lata temu oczekiwaliśmy przyjścia na świat naszej córeczki Różyczki. Podczas badań prenatalnych zostały u niej rozpoznane ciężkie wady wrodzone, które były tak poważne, że po urodzeniu nie miała szans na przeżycie. Wtedy lekarz specjalista, u którego konsultowaliśmy diagnozę, „z troską” doradził nam aborcję. (…) Wybraliśmy życie. Różyczka urodziła się i była z nami parę godzin, które były jednymi z najtrudniejszych i zarazem najpiękniejszych na świecie. Gdy ma się na rękach bezbronne dziecko i wie się, że ono za chwilę umrze, to doświadcza się tak wielkiej miłości, że nie jest się w stanie jej przyjąć i cały czas płacze się ze szczęścia i smutku jednocześnie”.
Enter. Historia Rózi poszła w świat.
Diagnoza bez empatii
Był rok 2012. Bliźniaczki Kasia i Gosia miały po trzy lata i chodziły do przedszkola, rodzice do pracy, nic szczególnego. Pewnego dnia Tomek poszedł do apteki. „Poproszę test ciążowy” – powiedział. Aptekarz zapytał z uśmiechem: „A chce pan z dzidziusiem?”. „Pan da” – młody tata zapłacił i wrócił do domu. Kilka godzin później dowiedzieli się z Ewą, że kolejny raz zostali rodzicami.
Potem była standardowa wizyta u lekarza, podstawowe badania krwi i USG. Tym razem nie bliźniaki. Poza typowymi dolegliwościami z pierwszego trymestru ciąża Ewy przebiegała idealnie. – Dlatego pomyśleliśmy, że na drugie USG zabierzemy dziewczynki i pokażemy im dzidziusia, później przejedziemy się karocą po krakowskim Rynku, a potem wyruszymy na wakacje – opowiada Ewa Stachura. Jednak podczas badania, które dla całej rodziny miało być świętem i frajdą, zapadła wydłużona, niepokojąca cisza. – Lekarz powiedział, że podejrzewa przepuklinę przeponową. Ale ze spokojem, trzeba iść do specjalisty. Nic z tego nie rozumiałam, czułam tylko, że stan malucha jest poważny – mówi Ewa.
Dzieci nie można okłamywać, słowa trzeba dotrzymywać, więc po badaniu była obiecana karoca, choć krakowskie ulice wydawały się jakieś smutne. Krótko potem młodzi rodzice wybrali się na dokładniejsze badania do niby-prestiżowego krakowskiego szpitala. Ewa czuła się tam jak żaba doświadczalna, bo oprócz lekarza przyglądało jej się pięciu studentów, którym ów specjalista wyjaśniał po polsku i angielsku: „Tu pięknie widać przepuklinę, a tu wadę serca, tu jeszcze to i to”. Zapłakana kobieta zrozumiała tylko tyle, że chodzi o nieuleczalną chorobę genetyczną i że… można „ten problem rozwiązać”, ale „trzeba się pospieszyć, bo zostało mało czasu”.
Fakt, że ginekolog zaproponował aborcję, wprawił Ewę i Tomka w osłupienie – do tej pory sądzili, że powołaniem lekarza jest leczenie, a nie zabijanie. – Zapytałam, jaki jest plan, jeśli nie zgodzimy się na aborcję – wspomina mama – ale wtedy lekarz napadł na mnie: „Nie rozumiesz, że to nieuleczalne?!”. Potem dodał: „Będziemy wspierać każdą państwa decyzję”, co brzmiało jak sucha, wyuczona formułka typu: „Przed zażyciem leku skonsultuj się z farmaceutą”.
Narodziny
Ewa i Tomek na zmianę płakali i szukali cienia szansy. Konsultacje u wybitnych profesorów potwierdziły smutną diagnozę: przepuklina przeponowa, poważna wada serca, zanik żył. W końcu trafili do hospicjum perinatalnego w Warszawie, gdzie usłyszeli: „Dobrze, że nie zdecydowaliście się na aborcję”. Tamtejsi lekarze powtórzyli badania, ale ich wyniki znów nie pozostawiały złudzeń. – Zaczęło do mnie docierać, że nic nie możemy zrobić – mówi Ewa. – Ale nie dlatego, że kolejny raz usłyszeliśmy to samo, lecz dlatego, że zaakceptowano i doceniono naszą decyzję, że pozwoliliśmy dziecku żyć. To było kluczowe zdanie, które otworzyło nas na przyjęcie pomocy – przekonuje.
Warszawscy lekarze pomogli znaleźć szpital w Krakowie, w którym Ewa mogłaby urodzić córeczkę. Tam potraktowano rodziców z empatią, zaproponowano wsparcie psychologa. Konsylium lekarskie orzekło, że nie ma przeciwskazań do porodu siłami natury i ustaliło, że rola personelu medycznego ograniczy się do pomocy podczas narodzin. Potem rodzice mieli mieć czas, aby w intymnej atmosferze przywitać i zarazem pożegnać Różyczkę.
Dziewczynka miała się urodzić tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Niespodziewanie w październiku Ewa zaczęła krwawić. Trafiła do szpitala, gdzie lekarze zdecydowali o cesarskim cięciu, gdyż odklejające się łożysko jest niebezpieczne zarówno dla dziecka, jak i dla mamy. Po porodzie Ewa przywitała córeczkę i trafiła na OIOM, a Różyczką zajął się tata. Trzymał ją na rękach, przytulał, zrobił jej telefonem jedno zdjęcie. Dziewczynka żyła cztery godziny.
Różyczka żyje
Spoglądając na życie Różyczki z pięcioletniej perspektywy, Ewa i Tomek są przekonani, że gdyby nie wiara, trudno byłoby im się podnieść. Z drugiej strony przyznają, że to właśnie córka stała się dla nich „przepustką” do Pana Boga, pokazała im Go. – Gdy miałam już pewność, że Różyczka jest chora, przełamałam się i każdego prosiłam o modlitwę. Nie przejmowałam się jak kiedyś, co ludzie o mnie pomyślą. Poza tym zaczęłam na serio wierzyć w niebo i chcieć się tam dostać. Co prawda moja wiara jest jeszcze słaba, bo najpierw widzę w nim córcię, a dopiero potem Pana Boga, ale może ma to jakieś uzasadnienie teologiczne? – uśmiecha się Ewa.
Gdy w czerwcu ubiegłego roku Ewa i Tomek organizowali rekolekcje, Pan Bóg po raz kolejny powiedział im, że niebo istnieje. – Kiedy byłam w ciąży, poprosiliśmy o modlitwę wstawienniczą. Ela, która się nad nami modliła, powiedziała wtedy, że widziała Pana Jezusa przytulającego Różyczkę – wspomina Ewa. – Zaprosiliśmy Elę na te rekolekcje. Wyznała nam, że podczas tamtej modlitwy widziała też Maryję, która przychodziła po naszą córeczkę.
Różyczka żyje – i w niebie, i w swojej ziemskiej rodzinie, gdzie ma szczególne miejsce. Na wielu dziecięcych rysunkach z cyklu „Mama, tata i ja” oprócz Kasi, Gosi i Ritki fruwa także skrzydlata Rózia. Motyw anielski pojawił się również w rękodziele Ewy – od kilku lat wykonuje przepiękne anioły stróże. Jednego z ostatnich podarowała rodzicom, którzy stracili bliźnięta syjamskie. Poza tym kiedy Stachurowie wysyłają kartki świąteczne, podpisują wszystkie cztery córy. Co prawda, w urzędach mówią, że mają troje dzieci, ale kiedy jest szansa, by dać świadectwo – że czworo. W korytarzu wisi też zdjęcie Różyczki. Tomek twierdzi, że miałaby kręcone włosy.
Życie to prawda, nie kłamstwo
– Komuś może się to wydać dziwne, bo Różyczka była z nami krótko, ale ja właśnie dzięki niej zrozumiałem sens życia – mówi tata. – To ona pokazała mi odpowiednią perspektywę. Gdy mam jakiś problem i przypomnę sobie o niej, to kłopoty, o których wcześniej myślałem, że mnie przygniotą, stają się zaledwie małymi niedogodnościami, trudnościami. Dzięki Różyczce mam świadomość, że każda chwila to dar. Kiedyś mi się wydawało, że będę żyć 80 albo 100 lat. Tymczasem mam tylko tę chwilę, która jest teraz. Moja córka sprawiła, że umiem cieszyć się życiem i scementowała nasze małżeństwo – wylicza Tomek. Przekonuje też, że ich trudna historia pokazała mu, na czym polega kłamstwo aborcyjne. Fakt, że pozwolili Różyczce żyć, sprawił, że łatwiej było im przeżyć żałobę, wybaczyć sobie („Może coś zrobiliśmy nie tak?”), Bogu („Dlaczego?”) i zaprosić do swojego życia Ritkę. Gdyby zdecydowali się na pozornie łatwe „rozwiązanie”, do końca życia żyliby z traumą. – Kłamstwo aborcyjne wciska się rodzicom, ale przede wszystkim wierzą w nie lekarze i położne. Nawet gdy pojechaliśmy do porodu, jedna z „troskliwych” pielęgniarek zapytała z autentycznym przejęciem: „Ojej, nie wiedzieliście wcześniej?”. Ona naprawdę myślała, że aborcja byłaby dla nas wybawieniem – dziwi się Tomek. – A my do końca życia byśmy się zastanawiali, czy diagnoza była słuszna. Pewnie nie odwiedzalibyśmy Różyczki na grobie, obrazilibyśmy się na Pana Boga i cały świat oraz nie mielibyśmy więcej dzieci – wymienia tata.
Taka, jaka jestem
Facebookowy post Tomka odwiedził każdy zakamarek polskiego internetu. W ciągu tygodnia tata Różyczki zyskał trzystu nowych znajomych, którzy dziękowali za świadectwo, wyrażali swoją sympatię i solidarność. Równie chętnie co pro-liferzy do postu odnosiły się feministki i sataniści. – Przeczytałem, że jestem oszołomem, bo pozwoliłem dziecku cierpieć, a żona mogła przez ten fanatyzm umrzeć. Tymczasem lekarze mówili, że Różyczka miała u mamy w brzuchu jak u Pana Boga za piecem i jej życie nie było dla Ewy żadnym zagrożeniem – powtarza Tomek. Przedwczesny poród z powodu odklejającego się łożyska, do którego doszło, może się zdarzyć podczas każdej ciąży – u zdrowej kobiety i zdrowego dziecka.
Podczas cesarki Ewa śpiewała sobie: „Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem. Czyni ze mnie bohatera”. To prawda. Bóg kochał Różyczkę taką, jaką była. A była malutka – 38 cm i cichutka – nie płakała. Ewie i Tomkowi dał siłę, by stali się bohaterami, choć wcale tak o sobie nie myśleli.
Magdalena Guziak-Nowak
Artykuł pochodzi z
7/2017