Tylko życie ma przyszłość!
dr inż. Antoni Zięba

Premiera filmu „Nie musisz się bać”

Nie musisz się bać
Nie musisz się bać
Pol­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Obroń­ców Ży­cia Czło­wie­ka zre­ali­zo­wa­ło film pt. „Nie mu­sisz się bać”. Dziś, kie­dy w Pol­sce świę­tu­je­my Dzień Oj­ca, chce­my przy­bli­żyć Pań­stwu po­stać Prze­my­sła­wa Szczot­ki, mę­ża i oj­ca, któ­ry sta­nął w ob­li­czu dra­ma­tycz­nej dia­gno­zy pre­na­tal­nej upra­gnio­ne­go dziecka.
 
„Nie mu­sisz się bać” to po­ru­sza­ją­ca hi­sto­ria o oj­co­stwie, od­wa­dze i mi­ło­ści sil­niej­szej niż dia­gno­za. Ten film to świa­dec­two męż­czy­zny, któ­ry nie uciekł w chwi­li pró­by. To opo­wieść o wal­ce o ży­cie dziec­ka, o kry­zy­sie, któ­ry mógł za­koń­czyć się dra­ma­tem – i o de­cy­zji, któ­ra by­ła ak­tem od­wa­gi i miłości.
 
Prze­mek Szczot­ko, ar­ty­sta, mąż, ta­ta, dzie­li się swo­ją hi­sto­rią, w któ­rej nie za­bra­kło łez, lę­ku, ale przede wszyst­kim – na­dziei. Mó­wi o ro­li męż­czy­zny w świe­cie, któ­ry zbyt czę­sto zo­sta­wia ko­bie­ty sa­me. O od­po­wie­dzial­no­ści, któ­ra za­czy­na się od przy­tu­le­nia i słów: „Nie mu­sisz się bać – da­my ra­dę”. Bo, jak mó­wi ar­ty­sta, oj­co­stwo po­le­ga na da­wa­niu ży­cia, a nie na je­go odbieraniu.
 
„Nie mu­sisz się bać” to nie ma­ni­fest – to praw­dzi­we, głę­bo­kie świa­dec­two mi­ło­ści, któ­ra się nie co­fa w chwi­li pró­by. 

Roz­mo­wa z bo­ha­te­rem filmu

– Abor­cja czy „roz­wią­za­nie pro­ble­mu” nie spra­wi, że prze­sta­niesz być oj­cem. Po pro­stu bę­dziesz oj­cem mar­twe­go, za­bi­te­go dziec­ka. I to jest praw­dzi­wy dra­mat, któ­re­go mo­żesz unik­nąć. Bo oj­co­stwo po­le­ga na da­wa­niu ży­cia, a nie na je­go od­bie­ra­niu – mó­wi Prze­my­sław Szczot­ko, ar­ty­sta mu­zyk, ale przede wszyst­kim mąż i oj­ciec. W wy­wia­dzie opo­wia­da o mo­men­cie, gdy ra­zem z żo­ną usły­sze­li nie­po­myśl­ną dia­gno­zę pre­na­tal­ną, o sta­wa­niu się oj­cem i cu­dach, któ­rych doświadczył.

PSOŻC: Chcę po­roz­ma­wiać z Tobą o oj­co­stwie i o tym, jak je ro­zu­miesz. Ale za­nim to, od­po­wiedz na py­ta­nie: kim jest Prze­my­sław Szczot­ko? Jak dzi­siaj wi­dzisz sie­bie i swo­ją toż­sa­mość?

Prze­my­sław Szczot­ko: Je­stem szczę­śli­wym ta­tą, mę­żem, je­stem też ar­ty­stą, któ­ry czy­ta ży­cie, któ­ry to ży­cie opi­su­je i okra­sza je dźwię­ka­mi. Z te­go po­wsta­je mu­zy­ka i mo­je pły­ty. To są hi­sto­rie, któ­re opo­wia­dam pod­czas koncertów.

Która z tych ról opi­su­je Cie­bie naj­bar­dziej…?

Hmm… Naj­bar­dziej je­stem dum­ny z te­go, że je­stem dziec­kiem Bo­ga, że doj­rza­łem do tej świa­do­mo­ści, że mam Ta­tę w nie­bie, że Je­zus jest mo­im Bra­tem, a Ma­ry­ja – Ma­mą. Duch Świę­ty po­ka­zu­je mi, co jest waż­ne w ser­cu Oj­ca, i z te­go ser­ca Oj­ca uczę się naj­bar­dziej te­go, jak być ta­tą dla mo­ich dzie­ci – dla sy­na i cór­ki. To jest ta­jem­ni­ca, któ­rą cią­gle od­kry­wam. A już chy­ba naj­bar­dziej cie­szę się tym, że ta ta­jem­ni­ca by­cia Bo­żym dziec­kiem i oj­cem dla mo­ich dzie­ci ni­gdy się nie skończy.

Wiem, że Two­je oj­co­stwo za­częło się w dość dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Jak dziś wi­dzisz to, co wy­da­rzyło się u po­czątków Two­je­go by­cia ta­tą? Opo­wiedz o tym.

Mo­je oj­co­stwo za­czę­ło się, tak my­ślę, w oczach mo­je­go ziem­skie­go ta­ty, w każ­dej z tych chwil, w któ­rych czu­łem się przez nie­go ko­cha­ny. Ta re­la­cja mia­ła w so­bie i po­raż­ki, i suk­ce­sy, ale nie to jest naj­waż­niej­sze. My­ślę, że mi­łość i by­cie oj­cem to coś wię­cej. To utkwio­na gdzieś w głę­bi ser­ca, w nie­do­strze­gal­nym miej­scu, po­sta­wa kochania.

Mówisz, że Wa­sza re­la­cja mia­ła róż­ne załamania.

Tak, by­ły chwi­le, kie­dy wy­cho­dzi­li­śmy z tej re­la­cji po­ra­nie­ni. I ja, i mój ta­ta. By­ły róż­ne za­krę­ty. Ale mi­łość mo­je­go ta­ty do mnie się nie skoń­czy­ła, mi­mo wła­śnie tych trud­niej­szych mo­men­tów. Kie­dyś te­go wszyst­kie­go nie ro­zu­mia­łem, ale doj­rza­łem do te­go w mo­men­cie, kie­dy sam zo­sta­łem ojcem.

Przej­rza­łeś się w oczach swo­ich dzieci.

Tak, zde­cy­do­wa­nie. Dziś wi­dzę, że kie­dy mo­je dzie­ci pa­trzą na mnie, to szu­ka­ją ra­tun­ku, po­twier­dze­nia róż­nych swo­ich de­cy­zji, szu­ka­ją po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, po­czu­cia by­cia ko­cha­nym i przy­ję­tym. Spoj­rze­nie w oczy ta­ty i przej­rze­nie się w nich jest nie­sa­mo­wi­cie waż­ne! I tak sta­ram się ro­zu­mieć mo­je ojcostwo.

Pa­mię­tasz swo­je pierw­sze chwi­le ja­ko oj­ca? Co wte­dy czu­łeś?

Oj­co­stwo wy­bra­łem już w mo­men­cie, kie­dy zde­cy­do­wa­li­śmy się z mo­ją żo­ną na mał­żeń­stwo. By­cie mę­żem wią­za­ło się ze świa­do­mo­ścią, że za­raz bę­dę też ta­tą. I od ra­zu, kie­dy tyl­ko sta­nę­li­śmy na ślub­nym ko­bier­cu, za­pra­gnę­li­śmy ro­dzi­ciel­stwa. Cze­ka­li­śmy na te upra­gnio­ne dwie kre­ski kil­ka miesięcy.

Bar­dzo do­brze pa­mię­tam mo­ment, kie­dy do­wie­dzia­łem się o tym, że Pa­try­cja za­szła w cią­żę. Je­cha­łem do pra­cy, kie­dy za­dzwo­ni­ła do mnie i ka­za­ła zje­chać na po­bo­cze. To by­ło po­mie­sza­nie ra­do­ści z ogrom­ną nie­pew­no­ścią. Tro­chę się te­go wy­stra­szy­łem, ale też bar­dzo ucie­szy­łem. Nie wie­dzia­łem, co mam ro­bić. Roz­pła­ka­łem się i po­czu­łem lęk, ale nie po­wie­dzia­łem o tym żo­nie. Po­czu­łem, jak­by ktoś na­ło­żył mi swe­ter na na­gie cia­ło. Swe­ter, któ­ry dra­pie, gry­zie, a jed­no­cze­śnie jest mi w nim cie­pło. To by­ło mo­je pierw­sze uczu­cie – wte­dy zro­zu­mia­łem, że je­stem ta­tą. Ale to nie był hur­ra­op­ty­mizm, nie. Ten „swe­ter” mia­łem na so­bie przez ja­kiś czas, do­pó­ki nie oswo­iłem się z my­ślą, że za­czy­na się coś no­we­go w mo­im życiu.

Od po­cząt­ku Two­je oj­co­stwo by­ło zwią­za­ne z lę­kiem i niepewnością.

Pa­try­cja by­ła w cią­ży, gdy tra­fi­li­śmy na wi­zy­tę kon­tro­l­ną do na­sze­go le­ka­rza pro­wa­dzą­ce­go. Dok­tor stwier­dził, że z dziec­kiem dzie­je się coś nie­do­bre­go. Na pew­no wy­mie­nił zbyt ma­łą prze­zier­ność kar­ku. Stwier­dził nie­pra­wi­dło­wy roz­wój, i to na ty­le nie­pra­wi­dło­wy, że skie­ro­wał nas do – po­dob­no naj­lep­sze­go w re­gio­nie – pa­to­lo­ga cią­ży. By­li­śmy bar­dzo za­nie­po­ko­je­ni. Pa­mię­tam, że wi­zy­ta u pa­to­lo­ga by­ła w pią­tek o go­dzi­nie pięt­na­stej. Kie­dy we­szli­śmy do ga­bi­ne­tu i le­karz za­czął ba­dać żo­nę, usły­sze­li­śmy bi­cie ser­ca na­sze­go dziec­ka. Póź­niej usie­dli­śmy przy biur­ku i pa­dły te strasz­ne sło­wa: „Pa­ni Pa­try­cjo, pań­stwa dziec­ko nie prze­ży­je do po­nie­dział­ku”. Oka­za­ło się, że wi­rus cy­to­me­ga­lii pu­sto­szył wte­dy or­ga­nizm mo­jej żo­ny, a w kon­se­kwen­cji i or­ga­nizm dziecka.

Do­sta­li­ście skie­ro­wa­nie do szpitala.

Jesz­cze przez chwi­lę mia­łem na­dzie­ję na to, że le­ka­rze bę­dą ra­to­wać na­sze dziec­ko. Ale w od­po­wie­dzi usły­sze­li­śmy, że ba­da­nia w szpi­ta­lu są po to, by wy­klu­czyć ta­kie sy­tu­acje przy na­stęp­nej cią­ży. Na­sze­go sy­na spi­sa­no na stra­ty, a mar­twio­no się o ko­lej­ne cią­że. Wy­szli­śmy więc z ga­bi­ne­tu i bar­dzo wol­no wra­ca­li­śmy przez mia­sto. Pod­je­cha­li­śmy na par­king pa­ra­fial­ny, sta­nę­li­śmy twa­rzą w twarz z Pa­nem Je­zu­sem roz­po­star­tym na krzy­żu i nie mó­wi­li­śmy nic. Mie­li­śmy ty­siąc py­tań, wąt­pli­wo­ści, a gdzieś w ser­cach dud­ni­ło to jed­no „dla­cze­go?” i „pro­szę Cię, Pa­nie, ratuj”.

Cięż­ko mi so­bie wy­obra­zić, co moż­na czuć w ta­kim momencie.

Kie­dy wró­ci­li­śmy do do­mu, za­dzwo­ni­łem do mo­je­go przy­ja­cie­la, ks. An­drze­ja. Bar­dzo szyb­ko do nas przy­je­chał. Pro­sił mnie wte­dy, że­bym po­ło­żył rę­kę na brzu­chu i za­czął roz­ma­wiać z dziec­kiem. Mia­łem mó­wić do mo­je­go sy­na tak, jak­by żył i miał­by żyć.

To mu­sia­ło być bar­dzo trudne.

Nie chcia­łem te­go ro­bić, bo to by­ło coś ta­kie­go, co by­ło po­za lo­gi­ką, a jed­no­cze­śnie by­ło bar­dzo moc­no zwią­za­ne z na­szą na­dzie­ją na by­cie ro­dzi­ca­mi. To był krok wia­ry, wyj­ście po­za sche­mat i me­dy­cy­nę, po­za te wszyst­kie in­for­ma­cje od le­ka­rzy. A te in­for­ma­cje by­ły bar­dzo moc­no utkwio­ne w rze­czy­wi­sto­ści i pró­bo­wa­ły ła­mać wszyst­kie na­dzie­je, za­bić na­szą mi­łość i wia­rę w to, że dziec­ko bę­dzie żyło.

Chwi­lę póź­niej Pa­try­cja tra­fi­ła do szpitala.

W dniu, kie­dy aku­rat nie by­ło mnie w szpi­ta­lu, mo­ja żo­na za­dzwo­ni­ła do mnie, że mia­ła wi­zy­tę le­kar­ską. Le­karz przy­szedł do niej i za­pro­po­no­wał „roz­wią­za­nie pro­ble­mu”, czy­li abor­cję. Bo prze­cież trze­ba usu­nąć to, co jest już ska­za­ne na śmierć. Chcę za­zna­czyć, że to już by­ło kil­ka dni po tym po­nie­dział­ku, kie­dy to ser­ce na­sze­go syn­ka mia­ło prze­stać bić. A jed­nak wciąż biło…

Sy­nek żył, ale wska­za­nie do abor­cji wi­sia­ło nad nim ni­czym wyrok.

Tak. Pan dok­tor roz­ta­czał nie­sa­mo­wi­te wi­zje: że syn bę­dzie cięż­ko nie­peł­no­spraw­ny, że bę­dzie miał pro­ble­my z ser­cem, że ma ze­spół Do­wna, głę­bo­ką nie­peł­no­spraw­ność in­te­lek­tu­al­ną. Sły­sze­li­śmy chy­ba wszyst­kie moż­li­we wer­sje. A żo­na wte­dy po­wie­dzia­ła le­ka­rzo­wi, że mi­mo wszyst­ko nie zga­dza się na abor­cję. Chy­lę czo­ła przed nią i bę­dę do koń­ca ży­cia mó­wił, że w tam­tym mo­men­cie by­ła bo­ha­ter­ką dla mnie i dla na­sze­go dziec­ka. My­ślę, że tak­że dla wie­lu ko­biet, któ­re mia­ły ta­ki dy­le­mat, a zde­cy­do­wa­ły się jed­nak po­wal­czyć o swo­je dziecko.

Mi­nął po­nie­dzia­łek, mi­nę­ły ko­lej­ne dni…

… a Fi­lip żył. Czu­łem swąd śmier­ci, ale mi­mo to wciąż kła­dłem rę­kę na brzu­chu żo­ny i roz­ma­wia­łem z sy­nem. Fi­lip rósł, roz­wi­jał się. Cią­gle jed­nak w gło­wie mia­łem py­ta­nia: „Po co głasz­czesz brzuch? Po co mó­wisz do te­go dziec­ka? Ono i tak nie prze­ży­je”. To był bar­dzo moc­ny ak­cent mo­je­go oj­co­stwa. W któ­rymś mo­men­cie cią­ży le­ka­rze za­le­ci­li punk­cję, że­by wy­klu­czyć bądź po­twier­dzić ko­lej­ne wa­dy roz­wo­jo­we. Ale wte­dy po­wie­dzie­li­śmy so­bie z Pa­ti: „Do­syć. Do­syć eks­pe­ry­men­tów, szu­ka­nia, gme­ra­nia w na­szym dziec­ku. Ko­niec te­go”. Pa­mię­tam klu­czo­wą dla na­sze­go ro­dzi­ciel­stwa roz­mo­wę – po­wie­dzie­li­śmy so­bie wte­dy, że ja­kie­kol­wiek to dziec­ko bę­dzie, co­kol­wiek się z nim bę­dzie dzia­ło, to my to dziec­ko przyj­mu­je­my, bo je ko­cha­my, bo już je­ste­śmy ro­dzi­ca­mi. W tam­tym mo­men­cie spadł z na­szych serc ogrom­ny ciężar.

W Two­jej hi­sto­rii o sta­wa­niu się oj­cem był jesz­cze waż­ny mo­ment – ten w klasz­tor­nej ka­pli­cy. Opo­wiedz o tym.

Pew­ne­go ra­zu spo­tka­łem się ze zna­jo­mą sio­strą za­kon­ną i opo­wie­dzia­łem jej o tym, co prze­ży­wa­my z Pa­try­cją. Ona nie­ja­ko w od­po­wie­dzi na tę hi­sto­rię za­czę­ła mi tłu­ma­czyć, że my ja­ko lu­dzie bar­dzo czę­sto ma­my fał­szy­wy ob­raz Bo­ga Oj­ca – ja­ko ko­goś nie­do­stęp­ne­go, żąd­ne­go na­szych li­ta­nii, po­chwał i ja­kie­goś dziw­ne­go pod­dań­stwa. Za­py­ta­ła mnie o to, czy sam chciał­bym być ta­kim oj­cem, któ­ry naj­pierw mu­si usły­szeć set­ki za­chwy­tów nad so­bą, za­nim ku­pi dziec­ku ro­we­rek. Oczy­wi­ście nie chcia­łem być ta­kim ta­tą, ale ra­czej ta­kim, któ­ry zro­bi wszyst­ko dla swo­je­go dziec­ka, łącz­nie ze speł­nia­niem je­go ma­rzeń. Sio­stra zo­sta­wi­ła mnie z tym i za­pro­wa­dzi­ła do ka­pli­cy. Po­wie­dzia­ła, że to jest „mój czas” i wyszła.

Zo­sta­łeś sam w ka­pli­cy i…

I przez do­bre dwa­dzie­ścia mi­nut nie po­tra­fi­łem wy­po­wie­dzieć żad­ne­go sło­wa. Ale po tym cza­sie, z ogrom­ną klu­chą w gar­dle po­wie­dzia­łem: „Ta­to. Ja chcę wszyst­ko od Cie­bie. Ca­ły pa­kiet. Ja chcę, że­by mo­je dziec­ko ży­ło, i że­by by­ło zdro­we”. W za­sa­dzie po­sie­dzia­łem jesz­cze chwi­lę i wy­sze­dłem, ale z ta­kim prze­ko­na­niem, że coś się w tej mo­jej re­la­cji do Bo­ga zmieniło.

I rze­czy­wi­ście zmie­ni­ło się wszystko.

Nie­dłu­go póź­niej po­je­cha­li­śmy z mo­ją żo­ną do Świ­no­uj­ścia na ko­lo­nie, by­li­śmy wy­cho­waw­ca­mi. Jed­ne­go dnia Pa­ti za­czę­ła krwa­wić, we­zwa­li­śmy po­go­to­wie i ka­ret­ka za­bra­ła żo­nę do szpi­ta­la. Pa­try­cja tra­fi­ła na sa­lę, gdzie le­ża­ła ko­bie­ta, któ­ra cze­ka­ła na po­ród mar­twe­go dziec­ka. Zno­wu po­czu­łem swąd śmier­ci i usły­sza­łem ten głos gdzieś z ty­łu gło­wy: „Pa­mię­taj, śmierć. To jest wa­sze przeznaczenie”.

Pa­ni or­dy­na­tor we­zwa­ła nas do ga­bi­ne­tu i po­wie­dzia­ła, że ścią­gnę­ła wszyst­kie ba­da­nia z na­sze­go ośrod­ka z Zie­lo­nej Gó­ry, ale zro­bi­ła też swo­je wła­sne ba­da­nia. I tak, jak na po­cząt­ku cią­ży usły­sze­li­śmy, że na­sze dziec­ko jest cho­re, tak wte­dy pa­ni or­dy­na­tor po­wie­dzia­ła: „Prze­pro­wa­dzi­łam wszyst­kie ba­da­nia, po­rów­na­łam je z ba­da­nia­mi z Zie­lo­nej Gó­ry i chcę pań­stwu po­wie­dzieć, że wa­sze dziec­ko jest cał­ko­wi­cie zdro­we”. No… I to był ten mo­ment, kie­dy do­świad­czy­li­śmy cudu.

W ca­łej tej hi­sto­rii, dra­ma­tycz­nej i peł­nej wal­ki, mia­łeś po­czu­cie, że ktoś chce Ci ode­brać Two­je ojcostwo?

Bar­dziej czu­łem, że ktoś chce mi ode­brać mo­je­go sy­na i zra­nić mo­ją żo­nę. Wie­dzia­łem, że okres cią­ży to czas wal­ki. By­łem jak żoł­nierz w bo­ju: wal­czy­łem o ide­ały, o zre­ali­zo­wa­nie mi­sji, do któ­rej zo­sta­łem po­wo­ła­ny. By­cie ta­tą to ro­dzaj mi­sji – i kie­dy ży­cie dziec­ka jest za­gro­żo­ne, to po pro­stu o nie wal­czysz. Ale oj­co­stwo to tak­że co­dzien­ność: wsta­wa­nie w no­cy i prze­bie­ra­nie dziec­ka, kar­mie­nie, bie­ga­nie za nim, kie­dy uczy się jeź­dzić na ro­wer­ku. Ma­łe-wiel­kie wal­ki. Oj­co­stwo to nie­ustan­ny po­li­gon, ale też i prze­pięk­na mi­sja, któ­ra się ni­gdy nie skończy.

Wie­le abor­cyj­nych dra­ma­tów wy­da­rzy­ło się dla­te­go, że u bo­ku ko­bie­ty za­bra­kło od­po­wie­dzial­ne­go mężczyzny.

I w ta­kich chwi­lach chcia­ło­by się za­py­tać: „Gdzie jest fa­cet?”. Bo oj­co­stwo to tak­że wspie­ra­nie ko­bie­ty, któ­ra jest mat­ką na­sze­go dziec­ka. To po­dej­ście do niej, przy­tu­le­nie i wy­po­wie­dze­nie słów: „Da­my ra­dę”. Cza­sem te pro­ste sło­wa czy przy­tu­le­nie mę­skim ra­mie­niem mo­gą zmie­nić na­praw­dę wszyst­ko. Ko­bie­ta, zwłasz­cza w sta­nie bło­go­sła­wio­nym, ma pra­wo być kru­cha, ma pra­wo ocze­ki­wać wspar­cia od męż­czy­zny, ma pra­wo pła­kać i być sła­ba. Je­stem pe­wien, że ko­bie­ta, któ­ra znaj­dzie w swo­im part­ne­rze, mę­żu, sil­ne ra­mio­na, któ­ra bę­dzie mo­gła przy­tu­lić się do nie­go w trud­nych chwi­lach, nie po­my­śli o tym, by wy­rzą­dzić krzyw­dę dziecku.

Co po­wie­dział­byś męż­czy­znom, któ­rzy sto­ją w ob­li­czu nie­po­myśl­nej dia­gno­zy prenatalnej?

Chy­ba tyl­ko ty­le, że­by usiadł i za­sta­no­wił się, co to zna­czy być ta­tą. Bo na­wet je­śli te dia­gno­zy są nie­po­myśl­ne, je­śli trze­ba po­grze­bać wszyst­kie ma­rze­nia o wią­za­niu war­ko­czy­ków cór­ce, o roz­ma­wia­niu z sy­nem na waż­ne te­ma­ty, to jed­nak już je­steś oj­cem. A abor­cja czy „roz­wią­za­nie pro­ble­mu” nie spra­wi, że prze­sta­niesz być oj­cem. Po pro­stu bę­dziesz oj­cem mar­twe­go, za­bi­te­go dziec­ka. I to jest praw­dzi­wy dra­mat, któ­re­go mo­żesz unik­nąć. Bo oj­co­stwo po­le­ga na da­wa­niu ży­cia, a nie na je­go odbieraniu.

Udostępnij
Tweetnij
Wydrukuj