Żyję tak, jak chcę. Robię to, co lubię – mówi Aleksandra Zielińska w rozmowie o szczęściu, niepełnosprawności i podnoszeniu ciężarów.
Urodziła się Pani z przepukliną oponowo-rdzeniową (rozszczep kręgosłupa). Jak to wpływa na Pani życie?
– Przede wszystkim tak, że jeżdżę na wózku inwalidzkim. Krótkie dystanse mogę pokonywać na nogach, ale przez zwichnięte stawy biodrowe mój chód jest tzw. kaczkowaty, czyli dziwny i bardzo męczący. Ciężko jest mi chodzić po schodach. To duże utrudnienie, bo mało budynków jest dostosowanych do potrzeb osób niepełnosprawnych. Moja choroba objawia się też wizualnie. Jak każda kobieta chciałabym mieć fajną figurę i ładnie wyglądać, a nie zawsze jest to możliwe, gdy się jeździ na wózku. Staram się jednak ubierać kobieco, żeby pokazać, że moja niepełnosprawność mi nie przeszkadza.
Czy miała Pani trudności z zaakceptowaniem swojej choroby?
– Towarzyszy mi ona od zawsze. Dorastałam z nią. Nie znam innego życia. Był jednak etap jakiejś niezgody. Myślałam: „Dlaczego ja? Dlaczego kilka uszkodzonych nerwów tak bardzo wpływa na moje życie?”. Szczególnie w okresie dorastania, w liceum i na początku studiów, czułam się gorsza. Teraz dojrzałam i moja niepełnosprawność już tak bardzo mi nie przeszkadza. Nauczyłam się, że pewne rzeczy można obejść i że to nie jest tak, że każdy ma wszystko, a jeżeli się czegoś nie ma, to można próbować to sobie jakoś zastąpić.
Czy to właśnie z uwagi na swoje przeżycia w okresie dorastania została Pani psychologiem?
– Nie. Zawsze bardzo chciałam pracować z ludźmi i robić coś, co pomagałoby im w codziennym życiu. Chciałam każdego dnia widzieć efekty swojej pracy. Postanowiłam zostać lekarzem. Jednak mój tata, lekarz, powiedział mi, że nie tędy droga, bo w medycynie często trzeba koncentrować się na przypadku chorobowym np. chorej nerce. Wyjaśnił, że psychologia bardziej odpowiadałaby moim pragnieniom. Zbiegło się to w czasie z maturą i nauką chemii, której nie umiałam przeskoczyć. Postawiłam na psychologię i nie żałuję tego wyboru.
Chciała Pani pomagać niepełnosprawnym osobom?
– Absolutnie nie. Wszyscy myśleli, że na pewno tak jest, ale ja marzyłam o pracy z osobami chorymi na depresję. Obecnie pracuję z osobami z autyzmem i niepełnosprawnymi intelektualnie. Bardzo lubię swoją pracę, choć specjalizację wybrałam przez przypadek – to odkrycie z końca moich studiów. W ramach zajęć z analizy zachowania poszliśmy do szkoły specjalnej, w której uczyły się dzieci i młodzież z autyzmem. Idąc tam, jęczałam w duchu, a… zakochałam się.
W czym?
– W tym miejscu, ludziach, którzy tam pracują i przede wszystkim w uczniach, którzy okazali się fantastyczni. Zupełnie zmienili moje myślenie o autyzmie i niepełnosprawności intelektualnej. Przez kolejny rok powtarzałam, że bardzo bym chciała tam pracować. Zostałam wolontariuszką w tej szkole i udało się. Zaraz po studiach znalazłam tam pracę.
Jest Pani psychologiem, sportowcem i studiuje Pani podyplomowo. Czy istnieją dla Pani jakiekolwiek ograniczenia?
– Nie zastanawiam się nad tym. Na co dzień staram się je wszystkie obchodzić. Mam podobny sposób bycia jak król Julian z filmu „Madagaskar”, który mawiał: „Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”. Wiele rzeczy robię w myśl tej zasady. Często zanim zacznę się zastanawiać nad tym, czy w ogóle dam radę, już jestem w połowie działania. To dobra technika. Nie myślę o swoich ograniczeniach, więc lepiej mi się żyje.
Dlaczego zaczęła Pani trenować wyciskanie sztangi w leżeniu?
– W wieku 14 lat zaczęłam chodzić na siłownię w ramach rehabilitacji. Na środku sali stała ławka do ćwiczeń. Zainteresowała mnie, zastanawiałam się, do czego służy. Tata pokazał mi, jak na niej ćwiczyć. Początkowo podnosiłam samą sztangę, ale potem stopniowo dokładałam kolejne ciężary. W wieku 15 lat podnosiłam 50 kg. Wciągnęło mnie to. Gdy miałam 18 lat, trener zabrał mnie na Puchar Polski. Podnosiłam wtedy około 80 kg, ale nie zdobyłam dobrego miejsca. Kilka miesięcy później były mistrzostwa Polski do lat 18 w wyciskaniu. Pojechałam na nie z myślą, że ostatni raz biorę udział w zawodach. Wygrałam. Wtedy zrodziła się moja miłość do tego sportu.
Nie uważa Pani, że to typowo męska dyscyplina?
– Coś w tym jest. Na zawody w Polsce przyjeżdża około 40 kobiet, a mężczyzn ponad 100, ale to stereotyp, że kobiety uprawiające ten sport wyglądają jak babochłopy. Poznałam wiele zawodniczek. Wiele z nich jest bardzo ładnych i dziewczęcych. Kiedyś jeden kolega powiedział mi, że chociaż wyciskam więcej niż niejeden mężczyzna, to jestem bardzo kobieca. Tego się trzymam.
Jest Pani wieloletnią rekordzistką i mistrzynią Polski. Lubi Pani rywalizację?
– Tak, ale ważniejsze od niej jest dla mnie pokonywanie siebie. Zdarzyło mi się wygrać zawody i popłakać się, że poszło mi fatalnie.
Dlaczego Pani płakała?
– To były mistrzostwa Polski. Na treningach wyciskałam około 140 kg (w specjalnym sprzęcie, który pomaga w podnoszeniu takich ciężarów). Na zawodach w pierwszym podejściu z trzech zrobiłam 120 kg, ale miałam kontuzję i nie zaliczyłam więcej podejść. To mnie dobiło. Miałam niedosyt, bo wiedziałam, że stać mnie na więcej.
Czy bycie psychologiem pomaga Pani w sporcie?
– Łatwiej komuś coś wytłumaczyć, niż samemu sobie przegadać pewne rzeczy. Często emocje biorą u mnie górę. Najlepiej mi się wyciska sztangę w leżeniu, jeśli nie wiem, jaki ciężar podnoszę, a jeszcze lepiej, jeśli myślę, że mam mniej niż jest w rzeczywistości. W tym sporcie wiele zależy od psychiki. Mam piętno drugiego lub trzeciego podejścia (w wyciskaniu sztangi są trzy próby). Gdy mam już dwa zaliczone, to często spinam się i nie zaliczam ostatniego, więc kiedyś cieszyłam się z czwartego miejsca, bo wygrałam sama ze sobą i zaliczyłam trzy podejścia. To były jedne z lepszych zawodów dla mnie. Ten sport pojmuję jako dążenie do tego, żeby wyniki były coraz lepsze, żebym była silniejsza i żebym wygrywała sama ze sobą. Staram się wyciskać lepiej niż potrafię, a każdy wynik lepszy od poprzedniego rozpatruję jako mój własny rekord.
Mam podobny sposób bycia jak król Julian z filmu Madagaskar: „Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu”. Często zanim zacznę się zastanawiać nad tym, czy w ogóle dam radę, już jestem w połowie działania. To dobra technika.
Spełnia się Pani w swoim życiu?
– Tak. Żyję tak, jak chcę. Robię to, co lubię. Ostatnio wróciłam do nauki łaciny. Czerpię przyjemność z uczenia się i obcowania z tym językiem. Przy nim zapominam o całym świecie.
Czy szczęście zależy od sprawności fizycznej?
– Trzeba by zdefiniować, co ta „sprawność” oznacza. Czy trzeba biegać jak Usain Bolt, pływać jak Michael Phelps lub brać na klatę tyle, ile Mariusz Pudzianowski? Sprawność fizyczna nie idzie w parze ze szczęściem. Są ludzie, którzy są chodzącym szczęściem, choć są niepełnosprawni. Przykładem jest Nick Vujicic. Krótkometrażowy film z jego udziałem pt. „Cyrk motyli” pomógł mi, gdy miałam problemy z niskim poczuciem własnej wartości.
Co by Pani powiedziała osobom, które popierają aborcję eugeniczną?
– Jestem za tym, by była prawnie zakazana. Bycie człowiekiem niepełnosprawnym nie wyklucza bycia szczęśliwym. Nikt z nas nie wie, co go czeka i jaka choroba na niego kiedyś spadnie. Nie da się uniknąć cierpień i trudności w życiu. Trzeba im stawiać czoła. Chorych się leczy, a nie zabija.
Agata Gołda