Zamiast złotej tabliczki na drzwiach jego gabinetu wisiała karteczka A6. Na środku kropka jak na końcu zdania i podpis: „Antoni Zięba. Wierny portret w pierwszym dniu od poczęcia”.
Znany działacz pro-life, który przyczynił się do zmiany komunistycznej ustawy aborcyjnej z 1956 r. i wprowadzenia ochrony życia od poczęcia do konstytucji, w lipcu br. świętowałby 70. urodziny. Żona upiekłaby mu „placek z posypką”, czyli ciasto drożdżowe z kruszonką, za którym przepadał. Niestety, po długiej walce z chorobą Inżynier zmarł 3 maja.
Inżynierski umysł dla życia
Antoni Zięba urodził się w Jaworznie, w górniczej rodzinie. Wcześnie stracił rodziców, jego mentorem i wzorem był stryj. Gdy wspominał swoją młodość, głośno śmiał się z komunistycznych banałów Marksa, których jako uczeń musiał uczyć się na pamięć.
Stopień doktora uzyskał na Politechnice Krakowskiej i od 1971 r. był wykładowcą w Instytucie Mechaniki Budowli Wydziału Inżynierii Lądowej. Lubił swoją pracę, a studenci lubili jego. Cieszył się ze znajomości ze sługą Bożym Jerzym Ciesielskim, który na politechnice był jego bezpośrednim przełożonym.
Zięba miał przenikliwy i otwarty umysł, z którym z pewnością szybko doczekałby się habilitacji i profesury, gdyby nie praktyka inżynierska w Wiedniu w 1979 r. W tamtejszym kościele Chrystusa Króla zobaczył w gablocie ogromne czarno-białe zdjęcia ciał dzieci abortowanych w szóstym miesiącu ciąży, leżących w workach na odpady. Po powrocie na uczelnię ktoś podrzucił mu wydaną w drugim obiegu broszurę ks. Tadeusza Dzięgiela, w której podał on rzetelny szacunek skali aborcji w ówczesnej Polsce: 800 tys. rocznie. „To był dla mnie nawet większy wstrząs niż ten wizualny. Jestem człowiekiem praktycznym, inżynierem, a inżynierowie komunikują się za pomocą dwóch rzeczy: rysunku i liczb. Wyciągnąłem więc kalkulator, podzieliłem tę liczbę przez 365 dni w roku i wyszła z tego rzeka krwi: ponad 2 tys. dzieci każdego dnia. Wtedy już wiedziałem, że muszę się zająć tą sprawą” – opowiadał kilka lat temu w wywiadzie dla „Przewodnika”.
Potem była pielgrzymka św. Jana Pawła II do Kalwarii Zebrzydowskiej, podczas której papież zaapelował o modlitwę, mówiąc, że „jest to wezwanie najważniejsze, najistotniejsze orędzie”. A dzień później, 8 czerwca 1979 r., przemawiając w Nowym Targu, Ojciec Święty wypowiedział zdanie, które zmieniło jego inżynierskie życie: „I życzę, i modlę się o to stale, żeby rodzina polska dawała życie, żeby była wierna świętemu prawu życia”.
Nadchodzące wakacje Zięba poświęcił na studiowanie Dziejów Apostolskich. Chciał się dowiedzieć, jak ewangelizowali pierwsi chrześcijanie i czego może się od nich nauczyć. A potem już poszło: najpierw Krucjata Modlitwy w Obronie Dzieci Poczętych, potem World Prayer for Life. Inżynier założył kilkanaście fundacji, stowarzyszeń i tytułów prasowych: od „Źródła” dla starszych po „Olę i Jasia” dla przedszkolaków. Wiedział, że aby zrealizować swoje cele, potrzebuje organizacji z osobowością prawną, a także mediów. Te świeckie do końca życia krytykował za dezinformację w sprawie aborcji i populizm.
Będziesz miłował umysłem
Gdy stworzył narzędzia, działał. Po ignacjańskim namyśle podejmował wydawałoby się szalone decyzje i niczego się nie bał, mimo że wielu osobom nadepnął na odcisk. Dyskutował z biskupami, politykami i feministkami, choć te ostatnie od dawna nie przyjmowały zaproszeń na spotkania z jego udziałem. Oskarżały go o oszołomstwo, a w rzeczywistości bały się konfrontacji. Zięba w punkt zbijał ich argumenty o „prawie do mojej macicy”, powołując się na najnowsze wyniki międzynarodowych badań: od amerykańskich po australijskie. Edukacja seksualna, podziemie aborcyjne, in vitro, naprotechnologia – precyzyjnie rozbrajał manipulacje, z pamięci cytując długie fragmenty naukowych rozpraw – potrafił podać autora, tytuł, wydawnictwo, rok wydania i stronę!
Wielką radością były dla niego spotkania z młodzieżą, która słuchała go z otwartymi ustami. Spotykał się także z klerykami, kapłanami i rodzicami. Tym ostatnim dziękował z ambony za każde dziecko. Polskie Stowarzyszenie Obrońców Życia Człowieka, którym kierował, wydało miliony edukacyjnych broszur oraz zorganizowało dziesiątki konferencji i setki wystaw. Dzięki Inżynierowi trafiły do druku przepiękne zdjęcia dzieci nienarodzonych. Jego ulubioną fotografią były nóżki dziecka w 11. tygodniu od poczęcia.
Choć Zięba lubił mieć rację, potrafił pogratulować nastolatce, która mogłaby być jego wnuczką, dobrego artykułu. Miał otwarty umysł i kiedy argumenty rozmówcy okazywały się mocniejsze, zmieniał zdanie i przyznawał rację. Irytowała go bezmyślność. Powtarzał, że trzeba miłować nie tylko sercem i duszą, ale również umysłem. Krytykował „prostytucję intelektualną”, czyli postmodernistyczne umiłowanie „własnej prawdy” i odrzucanie obiektywnej, naukowej wiedzy. – Jak to możliwe, że habilitowani i profesorowie nie wiedzą, kiedy zaczyna się życie człowieka? Przecież dzieci w podstawówce się tego uczą! – mówił.
Choć był osobą głęboko wierzącą, w publicznej debacie tylko czasami powoływał się na „argumenty z ambony”. – Prawo do życia jest ponadwyznaniowe – przekonywał.
Większym bólem od oskarżeń feministek o oszołomstwo był dla niego fakt, że pod koniec jego życia pewne środowiska rozpuszczały plotkę, że nie chce zgody w podzielonym środowisku pro-life, co było bezczelnym kłamstwem. Ale Inżynier się nie dziwił – znał „te metody” z poprzedniego systemu. Już kilkadziesiąt lat wcześniej mówił do swojej żony: „Gdyby ci ktoś powiedział, że się spotykam z zakonnicą na kościelnym chórze, to nie wierz!”.
Zięba kochał Kościół i nigdy nie krytykował go publicznie. Także w prywatnych rozmowach o każdym kapłanie Jezusa Chrystusa mówił z wielkim szacunkiem, choć wielu księży nie zostawiało na nim suchej nitki. Nie podobał im się „inżynierski przekaz”: dosadny, konkretny, zdaniem niektórych nachalny. Nie obrażał się, gdy proboszczowie nie chcieli rozprowadzać jego (darmowych) materiałów. Pytał tylko: „A co ksiądz zrobił dla ochrony życia w swojej parafii…?”. To smutne, ale myślę, że w kręgach kościelnych nie lubili go ci, którzy albo nie rozumieli wagi jego misji, albo… zazdrościli mu zasięgu oddziaływania i swego rodzaju popularności.
Mąż, ojciec, dziadek
Inżynier miał więcej obowiązków niż włosów na głowie. Mimo to powtarzał: „Co byłby ze mnie za obrońca życia, gdyby moja rodzina się rozleciała?”. Dlatego obowiązkowym punktem w rocznym harmonogramie był dwutygodniowy wyjazd z żoną do domku na wieś, podczas którego chodził na spacery i do woli odmawiał swoje ulubione litanie. Gdy dzwonił do mnie ze wsi, zawsze mówił szeptem, żeby się Lusieńka nie zorientowała – przecież mieli urlop! A poznali się już w przedszkolu. W jego gabinecie wisi grupowe zdjęcie kilkuletnich maluchów.
Ostatnie miesiące swojego życia Inżynier poświęcił na opiekę nad swoim chorym i najmłodszym wnuczkiem. Dopóki mógł, czuwał przy nim w szpitalu, zmieniając rodziców Jasia.
„Idę do Dawcy życia”
Powtarzał, że nie urodziłby ani jednego dziecka, bo jak każdy mężczyzna panicznie bał się bólu. Szczególnie często wspominał o tym wtedy, kiedy lekarze wykryli nowotworowe przerzuty do kości. Rak rozpanoszył się w każdej, nawet najmniejszej kosteczce – od czubka głowy do palców stóp. Być może współczesna medycyna powie, że Zięba wyparł ból ze swojej świadomości, ale rodzina i bliscy wiedzą, że to łaska, którą wymodlił za wstawiennictwem św. Jana Pawła II. Profesorowie spoglądali to na wyniki badań, to na uśmiechniętego Inżyniera, i mówili ze zdziwieniem: „To niemożliwe, że pana nie boli!”. A on się śmiał w głos. – Córko, jestem w doskonałej formie! – mówił do mnie. – Apetyt mam, dobrze śpię, nic mnie nie boli. Łaska Boża!
Jednak rak nie odpuszczał i zaatakował płuca. Ostatnie dni życia Inżynier spędził w krakowskim Hospicjum św. Łazarza, podłączony do aparatu tlenowego. Tam odwiedzili go m.in. kard. Stanisław Dziwisz oraz abp Marek Jędraszewski. Kapłana sprawującego Eucharystię Zięba całował po rękach – tak wielkim skarbem była dla niego Msza św.
Do końca był aktywny zawodowo: konsultował bieżącą działalność Polskiego Stowarzyszenia Obrońców Życia Człowieka, którego był prezesem, dowiadywał się, co słychać w założonych przez niego czasopismach, interesował się sytuacją pro-life w Polsce. Nie bał się śmierci. – Ja, obrońca życia, mam się bać spotkaniem z Dawcą życia?! – żartował. Martwił się tylko o swoją ukochaną żonę.
Inżynier Antoni Zięba zmarł 3 maja w święto NMP Królowej Polski. Widzę go, gdy z wielkim różańcem chodzi po krakowskich Plantach i słyszę, jak powtarza, że naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości. Wierzę, że data jego śmierci nie jest przypadkowa.
Odszedł wielki człowiek. Jeden Pan Bóg wie, ile ludzkich istnień uratował. Pozostała po nim pustka, którą trudno będzie zapełnić. Święta pustka.
Osobiście
Jestem jedną z setek osób, które miały zaszczyt go poznać i z nim pracować. Spotkania z nim zawsze poprawiały mi humor – inżynier był niepoprawnym optymistą. Mając do siebie duży dystans, lubił powtarzać, że „Idziemy od sukcesu do sukcesu”. Twierdził, że nie zna się na pieniądzach ani na zarządzaniu. Niejednokrotnie rozpoczynał nowe przedsięwzięcia bez grosza przy duszy, ufny, że na dobre dzieła Pan Bóg da. Wszystko notował w malutkim kalendarzyku, w którym „miał porządek”. Czego nie można powiedzieć o jego zabałaganionym biurku – wielki stół na dziesięć osób, a czasem trudno było znaleźć wolny skrawek. Wszędzie leżały wycinki prasowe, artykuły medyczne i długopisy, które co chwilę gubił. Gdy rok temu miałam zaszczyt przemawiać z Inżynierem na tej samej konferencji, wspólnie słuchaliśmy wykładu cenionego przez niego ks. prof. Edwarda Stańka. Mówiąc o modlitwie, grzmiał do mikrofonu, że to wstyd zaprosić Pana Boga do nieposprzątanego mieszkania. – Ksiądz profesor jak zwykle w świetnej formie – szeptał mi Inżynier na ucho. – Tylko z tym bałaganem nie do końca się zgadzam – żartował.
Był szefem, który rozumiał, że dla matki trójki dzieci najważniejsza jest nie praca, lecz rodzina. Wiele razy pokazywał mi „noszący ślady użycia” fragment z Księgi Mądrości: „Mozolnie odkrywamy rzeczy tej ziemi, z trudem znajdujemy, co mamy pod ręką”.
Był też mentorem, który zawsze miał szerszą perspektywę. I był jak dziadek Antoni, z którym można było swobodnie porozmawiać i pożartować na małżeńskie tematy. – Żebyście się nigdy o dywan nie kłócili – mówił do mnie i do męża. – Krótko po ślubie urządzaliśmy z Lusieńką salon i przez tydzień spieraliśmy się, jaki kupić dywan. Co za głupota!
Inżynierze, dziękuję.
Magdalena Guziak-Nowak
Artykuł pochodzi z:
19/2018